Nie wiedziałam, że świat może się chwiać, dopóki żal nie dotknął krawędzi i nie pchnął. O 2:07 nad ranem głos ze szpitala Mercy postawił wszystko, co kochałam, po jednej stronie linii, a mnie po drugiej.

„Pani Callahan? Pani mąż, Adam… proszę natychmiast przyjechać.”

Trzydzieści sześć lat to zdecydowanie za mało, żeby przeżyć, ale wystarczająco długo, żeby Adam zostawił kubek kawy na blacie i plamę po galaretce winogronowej na mankiecie. Wystarczająco długo, żeby pocałować mnie w czoło w drodze na spotkanie, z krzywo zawiązanym krawatem i obojętnym uśmiechem. „To tylko migrena” – powiedział, obiecując wysłać zdjęcie ciasteczek z sali konferencyjnej, bo wiedział, że lubię, gdy wykwintni klienci rzucają się na te dobre.

Zanim dotarłam do korytarza pachnącego wybielaczem i końcówkami, jego ciało już stygło. Lekarz o łagodnym spojrzeniu użył słów, których uczą się wszyscy lekarze: „tętniak”, „ogromny”, „nic nie mogliśmy zrobić”. Siedziałam z nim, aż pielęgniarka przestała udawać, że nie widzi. Wygładziłam mu włosy do pożądanej przez niego schludności, zapamiętałam absurdalne, delikatne szczegóły – nieogolony zarost, sposób, w jaki prześcieradło opadało, jakby zapamiętało jego kształt.

Pięć dni później nosiłam jego zapach jak mimowolny dodatek i jechałam przez listopadowy deszcz ze śniegiem na przyjęcie urodzinowe w ogrodzie, na które nie powinnam była iść. „On by chciał, żebyś tam była” – powtarzała mama dwa razy dziennie, jak na receptę. Lucas, mój siostrzeniec, nie pamiętał, czy ciocia Bee się pojawiła. Moja siostra, Cassandra, pamiętała.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama