Nazywam się Selena M. Hart. Mam trzydzieści lat. Weszłam do domu rodziców w Wigilię, trzymając w ręku domowe ciasto, jakby to był jakiś dar pojednania. W powietrzu unosił się zapach podgrzewanej szynki i sztucznej sosny, a na klatce schodowej, bardziej zakurzony i ciemniejszy niż pamiętałam, zwisał ten sam splątany sznur kolorowych lampek.

Przez sekundę pozwoliłam sobie wyobrazić normalne powitanie, czyjś uśmiech, kogoś mówiącego, że cieszy się z mojego przyjścia.

Zamiast tego mój tata podniósł wzrok z kanapy, mrużąc już oczy, i powiedział: „Nie rób dramatu. Po prostu zostaw to i idź”.

Żadnego „cześć”. Żadnego „Wesołych Świąt”. Tylko tyle.

Słowa uderzyły mnie z taką swojskością, że aż ścisnęło mnie w żołądku. Zatrzymałem się w drzwiach, chłód wciąż oblepiał mój płaszcz, a pudełko z ciastem w moich dłoniach z każdą sekundą stawało się coraz cięższe.

„To tylko ciasto” – powiedziałem cicho. Mój głos brzmiał cicho nawet dla mnie. „Pomyślałem, że coś przyniosę”.

Nie odpowiedział. Po prostu odwrócił się z powrotem do telewizora, trzymając pilota w dłoni, udając, że już jestem tylko szumem w tle.

Chwilę później mama wróciła z kuchni, wycierając ręce w ściereczkę kuchenną. Spojrzała na ciasto, jakby było czymś niewygodnym.

„Co to jest?” zapytała.

„Żurawina z przyprawami” – powiedziałem. „Lukier mascarpone. Zrobiłem go sam.”

Parsknęła krótkim, suchym śmiechem, który nie dotarł do jej oczu. „Ty i ta twoja teatralność, co?” – mruknęła bardziej do siebie niż do mnie.

Potem wzięła ciasto z moich rąk, nawet na mnie nie patrząc, podeszła do najdalszego kąta salonu, gdzie Max, ich złoty retriever, leżał zwinięty na łóżku, otworzyła wieczko i postawiła wszystko na podłodze.

„Przynajmniej będzie się tym cieszył” – powiedziała.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama