„Mamo”. Jego głos zmienił się w ten protekcjonalny ton, który dopracował do perfekcji, odkąd zarobił pierwszy milion. „Trzęsiesz się sama po tym wielkim domu. To niezdrowe. Poza tym jesteśmy rodziną. Po to jest ranczo, prawda? Rodzinne spotkania. Tata by tego chciał”.
Manipulacja była tak płynna, tak wyćwiczona. Jak śmiał powoływać się na pamięć Adama w tej inwazji?
„Pokoje gościnne nie są specjalnie przygotowane do—”
„To je rozstaw. Jezu. Mamo, co innego masz tam do roboty? Karmić kurczaki? Chodź. Będziemy tam w piątek wieczorem. Sabrina już napisała o tym na Instagramie. Jej obserwatorzy są tak podekscytowani, że mogą zobaczyć autentyczne życie na ranczu”. Zaśmiał się, jakby powiedział coś mądrego. „Skoro nie dajesz rady, może powinnaś pomyśleć o powrocie do cywilizacji. Kobieta w twoim wieku sama na ranczu – to chyba niepraktyczne, prawda?”
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, zadał śmiertelny cios: „Jeśli ci się nie podoba, po prostu spakuj się i wracaj do Chicago. Zajmiemy się ranczem”. Rozłączył się, zanim zdążyłem się odezwać.
Stałem w stodole z telefonem w dłoni, a ciężar jego słów opadł na mnie niczym całun grobowy. Zaopiekuj się ranczem za mnie. Ta arogancja, poczucie wyższości, bezmyślne okrucieństwo.
Wtedy Thunder zarżał ze swojego boksu, przerywając mój trans. Spojrzałem na niego – piętnaście dłoni lśniącej, czarnej postury – i coś zaskoczyło w mojej głowie. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, prawdopodobnie pierwszy szczery uśmiech od telefonu Scotta.
„Wiesz co, Thunder?” – powiedziałem, otwierając drzwi jego boksu. „Myślę, że masz rację. Chcą autentycznego życia na ranczu. Dajmy im autentyczne życie na ranczu”.
To popołudnie spędziłem w starym gabinecie Adama, dzwoniąc. Najpierw do Toma i Miguela, moich pracowników rancza, którzy mieszkali w domku nad strumieniem. Byli właścicielami tej posiadłości od piętnastu lat, dostali ją wraz z moim zakupem i doskonale rozumieli, jakim człowiekiem stał się mój syn.
„Pani Morrison” – powiedział Tom, kiedy wyjaśniłem mu mój plan, a jego zniszczona twarz wykrzywiła się w uśmiechu. „Z wielką przyjemnością”.
Potem zadzwoniłam do Ruth, mojej najlepszej przyjaciółki od czasów studiów, która mieszkała w Denver.
„Spakuj torbę, kochanie” – powiedziała natychmiast. „Four Seasons ma w tym tygodniu specjalną ofertę spa. Od tego momentu obejrzymy cały program”.
Następne dwa dni to istna wirówka pięknych przygotowań. Z pokoi gościnnych wyjąłem całą wysokiej jakości pościel, zastępując egipską bawełnę szorstkimi wełnianymi kocami z zapasów awaryjnych w stodole. Dobre ręczniki powędrowały do schowka. W sklepie z artykułami kempingowymi w mieście znalazłem kilka uroczych, o fakturze papieru ściernego. Termostat w skrzydle gościnnym ustawiłem na przytulne pięćdziesiąt osiem stopni w nocy, siedemdziesiąt dziewięć w dzień. Problemy z klimatyzacją, jak twierdziłem. Stare domy ranczerskie, no wiesz.
Ale gwóźdź programu wymagał specjalnego wyczucia czasu. W czwartek wieczorem, instalując ostatnią z ukrytych kamer – niesamowite, co można zamówić z dwudniową dostawą – stanąłem w salonie i wyobraziłem sobie tę scenę. Kremowe dywany, na które wydałem fortunę. Odrestaurowane zabytkowe meble. Panoramiczne okna z widokiem na góry.
„Będzie idealnie” – szepnęłam do zdjęcia Adama na kominku. „Zawsze mówiłeś, że Scott musi nauczyć się konsekwencji. Potraktuj to jako jego studia podyplomowe”.
Zanim w piątek rano wyjechałem do Denver, Tom i Miguel pomogli mi w ostatnich poprawkach. Zaprowadziliśmy Scout, Bellę i Thundera do domu. Byli zaskakująco chętni do współpracy, prawdopodobnie wyczuwając psoty w powietrzu. Wiadro owsa w kuchni, trochę siana rozrzuconego w salonie i natura zrobiła swoje. Automatyczne dozowniki wody, które ustawiliśmy, miały zapewnić im nawodnienie. Reszta – cóż, konie będą końmi.
Router Wi‑Fi trafił do sejfu. Basen – mój piękny basen bez krawędzi z widokiem na dolinę – zyskał nowy ekosystem z glonów i osadu, który hodowałem w wiadrach przez cały tydzień. Lokalny sklep zoologiczny z radością podarował mi kilkadziesiąt kijanek i kilka głośnych żab byczych.
Odjeżdżając o świcie z rancza, z telefonem wyświetlającym już obraz z kamery, poczułam się lżejsza niż od lat. Za mną Scout badała kanapę. Przede mną leżał Denver, Ruth i miejsce w pierwszym rzędzie na pokazie życia. Prawdziwe życie na ranczu. A najlepsze? To był dopiero początek. Scott myślał, że może mnie zastraszyć i zmusić do porzucenia marzeń. Zmanipulować, żebym oddała swój azyl. Zapomniał o jednej kluczowej rzeczy: nie przetrwałam czterdziestu lat w księgowości korporacyjnej, nie wychowywałam go prawie sama, podczas gdy Adam podróżował, i nie zbudowałam tego życia od podstaw, będąc słabą.
Zanim przejdziesz dalej, zasubskrybuj kanał i daj mi znać w komentarzach, skąd słuchasz. Uwielbiam wiedzieć, jak daleko docierają te historie.
Nie — mój kochany syn miał się nauczyć tego, czego jego ojciec zawsze próbował go nauczyć, ale nigdy nie słuchał: nigdy nie lekceważ kobiety, która nie ma nic do stracenia, a ranczo pełne możliwości.
Ruth otworzyła szampana, gdy BMW Scotta wjechało na mój podjazd. Siedzieliśmy wygodnie w apartamencie Four Seasons w Denver, z laptopami otwartymi na obraz z wielu kamer, a tace z obsługą pokoju porozrzucane wokół nas, jakbyśmy przeprowadzali jakąś pyszną operację wojskową – i w pewnym sensie tak właśnie było.
„Spójrz na buty Sabriny” – wydyszała Ruth, wskazując na ekran. „To Christian Louboutin?”
Potwierdziłem, patrząc, jak moja synowa chwieje się po żwirze w pięciocalowych obcasach. Osiemset dolarów w zestawieniu z autentycznym błotem z Montany.
Konwój za samochodem Scotta był jeszcze lepszy, niż sobie wyobrażałem. Dwa wynajęte SUV-y i limuzyna Mercedes. Wszystkie w idealnym stanie, miejskie pojazdy, które miały przeżyć swój najgorszy koszmar.
Przez kamery liczyłam głowy. Siostry Sabriny, Madison i Ashley. Ich mężowie, Brett i Connor. Kuzynki Sabriny z Miami, Maria i Sophia, i ich chłopaki, których imion nigdy nie zadałam sobie trudu, żeby się ich nauczyć. I matka Sabriny, Patricia, która wysiadła z mercedesa w czymś, co wyglądało na białe lniane spodnie. Białe lniane spodnie na ranczu.
„Gail, jesteś genialna” – szepnęła Ruth, ściskając mnie za ramię, gdy patrzyliśmy, jak zbliżają się do drzwi wejściowych.
Scott grzebał w zapasowym kluczu, o którym mu mówiłam, tym pod ceramiczną żabą, którą Adam zrobił na zajęciach z ceramiki. Przez chwilę poczułam ukłucie. Nostalgię? Żal? Ale potem usłyszałam głos Sabriny w nagraniu audio z kamery na zewnątrz.
„Boże, śmierdzi jak…” – powiedziała słowo, które roztrzaskałoby kryształ w trzech hrabstwach. „Jak twoja matka to znosi?”
Ból zniknął.
Scott otworzył drzwi wejściowe i magia się rozszalała. Krzyk, który wyrwał się z ust Sabriny, mógłby roztrzaskać kryształ w trzech hrabstwach. Scout ustawił się idealnie w wejściu, majestatycznie machając ogonem, gdy nasypał świeżego nawozu na mojego perskiego biegacza. Ale to Bella, stojąca w salonie, jakby była właścicielką tego miejsca, nonszalancko żując szalik Sabriny od Hermèsa, który wypadł jej z walizki, naprawdę przekonała do tej sceny.
„Co do—”
Profesjonalny spokój Scotta uleciał w mgnieniu oka. Thunder wybrał właśnie ten moment, by wejść z kuchni i przewrócić ceramiczny wazon, który Adam zrobił na naszą czterdziestą rocznicę ślubu. Roztrzaskał się o drewnianą podłogę, a ja sama się zdziwiłam, że nawet nie drgnęłam. Rzeczy były po prostu rzeczami. To – to było bezcenne.
„Może powinny tu być” – zasugerowała słabo Madison, przyciskając się do ściany, podczas gdy Thunder swoim ogromnym nosem badał jej designerską torebkę.
„Konie nie powinny mieszkać w domach!” wrzasnęła Patricia, a na jej białej pościeli widniały już podejrzane brązowe plamy od ocierania się o ścianę, na której Scout wycierał się cały ranek.
Scott wyciągnął telefon i gorączkowo do mnie dzwonił. Odczekałem trzy sygnały, zanim odebrałem, nadając głosowi chrapliwy i swobodny ton.
Cześć, kochanie. Dotarłaś bezpiecznie?
„Mamo, w twoim domu są konie.”
„Co?” – wykrztusiłam, chwytając się za pierś, mimo że mnie nie widział. Ruth musiała zakryć usta, żeby powstrzymać śmiech. „To niemożliwe. Musieli uciec z pastwiska. Ojej. Tom i Miguel jadą w ten weekend do rodziny w Billings. Będziesz musiała sama ich stamtąd wyciągnąć”.
„Jak mam… mamo? Niszczą wszystko!”
„Po prostu je wyprowadź, kochanie. W stajni są kantary i lonże. Są łagodne jak baranki. Bardzo mi przykro. Jestem w Denver na wizycie lekarskiej. Wiesz, mam artretyzm. Wrócę w niedzielę wieczorem”.
„Niedziela? Mamo, nie możesz…”
„O, lekarz mnie wzywa. Kocham cię.”
Rozłączyłem się i całkowicie wyłączyłem telefon. Ruth i ja stuknęliśmy się kieliszkami, obserwując chaos rozwijający się na ekranie.
Następne trzy godziny były lepsze niż jakikolwiek reality show, jaki kiedykolwiek wyprodukowano. Brett, próbując być bohaterem, próbował złapać Scouta za grzywę, żeby go wyprowadzić. Scout, urażona taką poufałością, natychmiast kichnęła na koszulę Bretta od Armaniego. Connor próbował przegonić Bellę miotłą, ale ona potraktowała to jako zabawę i goniła go po stoliku kawowym, aż wdrapał się na kanapę, wrzeszcząc jak dziecko. Ale klejnotem w koronie popołudnia było odkrycie basenu przez chłopaka Marii – chyba Dylana – który odkrył basen.
„Przynajmniej możemy pływać” – oznajmił, zdejmując koszulkę i kierując się w stronę drzwi tarasowych.
Ruth i ja pochyliliśmy się w oczekiwaniu. Krzyk, który wydał na widok zielonego, rojącego się od żab bagna, które kiedyś było moim nieskazitelnym basenem bez krawędzi, był tak wysoki, że w domu rozległ się grzmot. Żaby, które sprowadziłem, ryczały z całych sił, tworząc symfonię, która doprowadziłaby Beethovena do płaczu. Zapach, jak sobie wyobrażałem, był spektakularny.
„To szaleństwo!” – zawyła Sophia, próbując złapać sygnał w salonie, jednocześnie unikając końskich odchodów. „Nie ma Wi‑Fi, nie ma zasięgu komórkowego – jak niby mamy… jest koń – na moim Gucci!”
Tymczasem Sabrina zamknęła się w łazience na dole, szlochając dramatycznie, podczas gdy Scott walił w drzwi, błagając ją, żeby wyszła i pomogła. Patricia rozmawiała przez telefon, krążąc w kółko po podjeździe, najwyraźniej próbując zarezerwować pokoje hotelowe.
„Powodzenia” – mruknąłem, wiedząc, że najbliższy przyzwoity hotel jest dwie godziny drogi stąd, a w mieście w ten weekend odbywa się rodeo. Wszystko będzie zarezerwowane na 100 procent.
Gdy słońce zaczęło zachodzić, rzucając złote światło na moje monitory, rodzinie udało się zagonić konie na tylny taras, ale nie mogli wymyślić, jak je zepchnąć po schodach i zaprowadzić z powrotem na pastwisko. Konie, sprytne stworzenia, odkryły poduszki na meblach ogrodowych i z przyjemnością je rozrywały.
Madison i Ashley zabarykadowały się w jednym z pokoi gościnnych, ale wiedziałem, co mnie czeka. Termostat włączył się, obniżając temperaturę do zaprogramowanych pięćdziesięciu ośmiu stopni. Rzeczywiście, po godzinie wyszły owinięte w drapiące wełniane koce, narzekając na zimno.
„Nigdzie nie ma dodatkowych koców” – jęknęła Ashley. „A te pachną jak mokry pies”.
Bo to były koce dla psów z lokalnego schroniska dla zwierząt, które wyrzuciłam na śmietnik. Oczywiście, że je wyprałam. W większości.
O dziewiątej zrezygnowali z kolacji. Konie jakimś sposobem wróciły do kuchni – Tom zamontował specjalną zasuwkę w tylnych drzwiach, która wyglądała na zamkniętą, ale nie była – i zjadły większość zakupów, które przyniosły. Deska wędlin Sabriny, godna Instagrama, stała się teraz obiadem Scout, a ekologiczne warzywa z Whole Foods walały się po podłodze niczym konfetti. Scott znalazł w spiżarni zapasy na wypadek sytuacji awaryjnej: fasolę w puszce, owsiankę instant i mleko w proszku. Te same zapasy, którymi żywiłam się przez tydzień, kiedy przeprowadziliśmy się na ranczo i śnieżyca odcięła nas od miasta. Ale dla tej grupy równie dobrze mogłoby to być jedzenie więzienne.
„Nie mogę uwierzyć, że twoja matka tak żyje” – powiedziała Patricia na tyle głośno, by kamera kuchenna mogła to wyraźnie zarejestrować. „Nic dziwnego, że Adam umarł. Pewnie chciał uciec z tego piekła”.
Poczułam, jak dłoń Ruth ściska moją. Wiedziała, jak bardzo Adam kochał ten sen – jak rysował szkice układu rancza na serwetkach podczas chemioterapii, każąc mi obiecać, że spełnię nasze marzenie, nawet jeśli on nie będzie mógł.
„Ta wiedźma” – mruknęła Ruth. „Chcesz, żebym zadzwoniła do jej restauracji i odwołała jej rezerwację na następny miesiąc? Znam ludzi.”
Zaśmiałam się. Naprawdę zaśmiałam się po raz pierwszy od kilku dni. „Nie, kochana przyjaciółko. Konie radzą sobie z tym znakomicie”.
Jak na zawołanie, Thunder pojawił się w tle kuchennego przekazu, z uniesionym ogonem, wyrażając swoją opinię o Patricii tuż za jej białymi, designerskimi trampkami. Kiedy się cofnęła, pisk był słyszalny nawet przez głośniki komputerowe. Krzyki zaczęły się od nowa.
O północy wszyscy wrócili do przydzielonych im sypialni. Kamery w skrzydle gościnnym pokazały ich skulonych pod nieodpowiednimi kocami, wciąż w ubraniach, bo ich bagaż został uszkodzony przez konie lub wciąż znajdował się w wagonach – zbyt przestraszeni, by wyjść na zewnątrz, gdzie mogły czaić się konie.
Automatyczny alarm koguta, który zainstalowałem na strychu, był ustawiony na 4:30 rano. Głośniki były wojskowej jakości, używane do ćwiczeń. Brat Toma kupił je w sklepie z demobilem wojskowym.
„Czy możemy zamówić więcej szampana?” zapytała Ruth, sięgając już po menu obsługi pokoju.
„Absolutnie” – powiedziałam, patrząc, jak Scott krąży po sypialni, gestykulując dziko, kłócąc się z Sabriną szorstkim szeptem. „I może trochę tych truskawek w czekoladzie. Będziemy potrzebować pożywienia na jutrzejszy pokaz”.
Przez kamery widziałem, jak Scott wyciąga laptopa, prawdopodobnie szukając hoteli albo próbując dodzwonić się do firmy zajmującej się usuwaniem dużych zwierząt. Ale bez Wi‑Fi ten drogi MacBook był tylko bardzo ładnym przyciskiem do papieru. Uśmiechnąłem się, myśląc o notatce, którą zostawiłem w kuchni, ukrytej pod ekspresem do kawy, który w końcu znajdą rano:
Witamy w autentycznym życiu na ranczu. Pamiętaj: wcześnie spać, wcześnie wstawać. Kogut pieje o 4:30. Karmienie o 5:00 rano. Miłego pobytu. — Mama
Jutro odkryją tablicę zadań, którą przygotowałem, wraz z porządkowaniem boksów, zbieraniem jaj od moich bardzo agresywnych kur i naprawą ogrodzenia, które strategicznie osłabiłem w pobliżu chlewni na sąsiedniej farmie Petersonów. Ich wietnamskie świnie były uciekinierami, które uwielbiały odkrywać nowe tereny.
Ale dziś, dziś, będę spał w luksusie, podczas gdy mój syn będzie uczył się tego, co jego ojciec zawsze wiedział: szacunku się nie dziedziczy, tylko zdobywa. A czasem najlepsi nauczyciele mają cztery nogi i kompletnie nie mają cierpliwości do niczego.
Nagranie koguta wybuchło o 4:30 rano z siłą tysiąca słońc. Przez ekran laptopa w hotelu Four Seasons widziałem Scotta wyprostowanego w łóżku, zaplątanego w drapiący wełniany koc, z włosami sterczącymi pod kątem, który przeczył prawom fizyki. Dźwięk był wspaniały. Nie tylko jeden kogut, ale cała symfonia kogutów, które zmiksowałem, wzmocniona do poziomu koncertowego.
„Czy to jest właściwa głośność?” zapytała Ruth, krzywiąc się, gdy krzyk Patricii dołączył do chóru z sąsiedniego pokoju.
„O nie” – powiedziałam słodko, poprawiając okulary do czytania. „Trochę podgłośniłam. Wiesz, mój słuch nie jest już taki jak kiedyś. Potrzebuję głośnego dźwięku, żeby się obudzić”.
Piękno tego systemu tkwiło w jego trwałości. Za każdym razem, gdy ktoś myślał, że to już koniec, piał kolejny kogut. Zaprogramowałem go tak, aby działał dokładnie przez trzydzieści siedem minut z losowymi przerwami, wystarczająco długo, by nikt nie zasnął z powrotem.
O piątej wyczerpana grupa wtoczyła się do kuchni, wyglądając jak statyści z filmu o zombie. Przedłużki włosów Ashley były poplątane nie do poznania. Brett miał wciąż zaschnięte końskie łajno na swoich markowych dżinsach. Chłopak Marii – Derek albo David – całkowicie się poddał i nosił drapiący koc jako pelerynę.
Scott znalazł moją notatkę pod ekspresem do kawy. Jego mina, gdy ją czytał, była arcydziełem rozwijającego się horroru.
„Czas karmienia?” Connor przeczytał przez ramię. „Jakie karmienie?”
Wtedy usłyszeli dźwięki z zewnątrz. Moje automatyczne karmniki nie działały – wyłączyłem je zdalnie – co oznaczało, że trzydzieści kurczaków, sześć świń z farmy Petersonów, które w tajemniczy sposób przedostały się przez osłabione ogrodzenie w nocy, i moje trzy konie zebrały się w pobliżu domu, dając wyraz swojemu niezadowoleniu.
Kury były najgłośniejsze. Specjalnie wybrałem najbardziej agresywne rasy dziedziczne, w tym koguta o imieniu Diablo, który wygrał trzy konkursy na najbardziej krnąbrnego ptactwa na jarmarku powiatowym.
„Nie jesteśmy rolnikami” – zawodziła Madison, a wczorajszy tusz do rzęs spływał jej po policzkach. „To szaleństwo”.
„Po prostu ich ignoruj” – rozkazała Sabrina, próbując zachować autorytet. „Pójdziemy do miasta na śniadanie”.
GPS w telefonie Scotta uprzejmie poinformował ich, że miasto jest oddalone o czterdzieści trzy minuty. W jedną stronę. Do najbliższego Starbucksa? Dwie godziny.
„Znalazłam kawę rozpuszczalną” – oznajmiła Sophia, podnosząc słoik kawy bezkofeinowej, który postawiłam na widocznym miejscu.
Prawdziwą kawę, którą ukryłem za dziesięcioletnimi gruszkami w puszce, mieli znaleźć dopiero o wiele później — jeśli w ogóle.
Podczas gdy zmagały się ze starym ekspresem do kawy, który zastąpiłam ekspresem Keurig, zwierzęta robiły się coraz głośniejsze. Thunder odkrył, że może walić głową w bramę, wydając rytmiczny huk, który niósł się echem po dolinie. Świnie znalazły meble ogrodowe i z entuzjazmem przeprojektowywały miejsce do siedzenia na zewnątrz. Ale Diablo… Diablo odkrył, że potrafi latać wystarczająco wysoko, by wylądować na kuchennym parapecie. Spotkanie twarzą w twarz Sabriny i Diablo przez szybę było niczym z filmu. Ona krzyczała. On wrzeszczał w odpowiedzi. Rzuciła bezkofeinową kawą w okno. On dziobał szybę z jeszcze większą energią.
„Musimy ich nakarmić, żeby przestali” – przyznał w końcu Scott, wyglądając już na pokonanego. A nie było nawet szóstej rano.
„Nie będę karmić tych stworzeń” – oznajmiła Patricia, władczo osiadając na kuchennym krześle, które natychmiast się zachwiało. Poluzowałam jedną nogę na tyle, żeby było to irytujące, ale nie niebezpieczne.
„Mama ma rację” – powiedziała Sabrina. „Ty jesteś mężczyzną, Scott. Ty i reszta chłopaków sobie z tym poradzicie”.
Patrzyłem, jak Scott zaciska szczękę. Jego ojciec pewnie już tam był – nakarmiony zwierzętami, pewnie jechał Thunderem bez siodła po pastwisku. Adam dorastał na farmie w Iowa, czego Scott zawsze się wstydził, woląc mówić ludziom, że jego ojciec zajmuje się technologią rolniczą.
Mężczyźni ruszyli, jakby wkraczali na pole bitwy. Przez zewnętrzne kamery widziałem, jak Brett natychmiast wszedł w świeży koński nawóz. Scout był co najmniej płodny. Connor próbował otworzyć pojemnik z karmą, ale odskoczył z krzykiem, gdy wybiegły trzy myszy. Wprowadziły się, gdy kilka dni temu przestałem porządnie przechowywać karmę. Ale najlepszy moment nadszedł, gdy Derek – albo David – podszedł do kurnika z wiadrem z karmą. Diablo, obrońca swojego terytorium, rzucił się na biedaka z furią pierzastego pocisku. Wiadro poleciało. Karma rozsypała się wszędzie. I nagle zapanował chaos. Kury się roiły, świnie biegły z patio, a konie truchtały, żeby zbadać sytuację.
Scott próbował utrzymać porządek, wykrzykując polecenia, jakby wciąż siedział w swojej sali konferencyjnej w Chicago. Ale zwierzęta gospodarskie nie reagują na korporacyjne strategie przywódcze. Thunder, w szczególności, zdawał się urażony tonem Scotta i wyraził swoje niezadowolenie, wrzucając go do koryta z wodą.
W środku kobietom nie wiodło się lepiej. Zlew kuchenny miał tajemniczy wyciek – luźna uszczelka, dzięki Tomowi. Nagrzewanie kuchenki trwało wieki – wyregulowałam dopływ gazu – a każda otwierana przez nie szuflada zdawała się zawierać coś nieoczekiwanego: pułapki na myszy, gumowe węże (oczywiście, żeby odstraszyć prawdziwe węże) albo moją kolekcję sprzętu weterynaryjnego, w tym bardzo duże strzykawki do szczepień koni.
„Coś jest nie tak z jajkami” – krzyknęła Ashley, unosząc zielone. „Są wadliwe”.
Śmiałam się tak mocno, że Ruth musiała zatrzymać film. Moje kury rasy Ameraucana znosiły najpiękniejsze niebiesko-zielone jajka, ale ludzie z miasta zawsze myśleli, że coś z nimi nie tak.
O siódmej udało im się przygotować coś, co można by nazwać śniadaniem: przypaloną owsiankę instant, zielone jajka, których Sophia nie chciała dotknąć, i bezkofeinową kawę instant o smaku rozczarowanych snów. Mleko było w proszku, bo świeże mleko w lodówce w tajemniczy sposób zkwaśniało. Przed wyjściem dostosowałem temperaturę w lodówce.
„Potrzebuję prysznica” – oznajmiła Sabrina. „Długiego, gorącego prysznica”.
Och, słodkie letnie dziecko. Prysznic w łazience gościnnej miał dwa ustawienia: arktyczny podmuch albo powierzchnię Merkurego. Ciśnienie wody mogło zdrapać farbę albo ledwo skropić – nic pomiędzy. Wymieniłam też wszystkie luksusowe ręczniki na te kempingowe, które wchłaniały mniej więcej tyle wody, co papier woskowany. Krzyki Sabriny, gdy poczuła zimną wodę, słychać było nawet z kuchni. Potem włączyła się ciepła woda i krzyki wzrosły o oktawę.
Madison poszła do drugiej łazienki gościnnej i odkryła, że odpływ był zbyt wolny – włosy z końskich ogonów, które Tom starannie ułożył, powodowały zalewanie prysznica.
Tymczasem Scott próbował połączyć się z internetem, żeby załatwić, jak twierdził, pilne sprawy biznesowe. Znalazł router, podłączył go, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego nie działa. Nie widział, że zmieniłem hasło na ciąg czterdziestu siedmiu znaków losowych symboli i ukryłem kartkę z nowym hasłem w stodole – a konkretnie pośrodku bel siana na strychu.
„Może w mieście jest Wi-Fi?” – zasugerował Connor z nadzieją.
„Nie będę jechał czterdzieści minut po internet” – warknął Scott. Stres dawał mu się we znaki. Dobrze.
Wtedy odkryli kolejny etap mojego planu: tablicę zadań w pomieszczeniu gospodarczym, na której napisałam „Codzienne obowiązki na ranczu” pismem Adama, które starannie skopiowałam. Była zalaminowana i wyglądała oficjalnie, jakby była tam od zawsze.
Stoiska z obornikiem. 8:00 rano
Zbieraj jajka. 8:30 Załóż ochronę.
Sprawdź linie ogrodzenia. 9:00 rano
Przenieś rury irygacyjne. 10:00 rano
Ponownie nakarm kurczaki. 11:00 Są na specjalnej diecie.
Wyczyść filtry basenowe. Południe. Wyczyść basen.
Brett ożywił się. „Może nie jest tak źle, jak wyglądało wczoraj”.
Słodki, naiwny Brett. Basen w świetle dziennym wyglądał jeszcze gorzej. Glony rozkwitły w ciągu nocy, tworząc zielony dywan. Żaby zaprosiły przyjaciół. Coś, co mogło być małym aligatorem – ale prawdopodobnie tylko dużym patykiem – złowrogo unosiło się w głębokiej części basenu. Zapach mógł złuszczać farbę.
„Nie zrobimy tego” – oznajmiła Patricia. „Nie po to tu przyjechaliśmy”.
„To po co przyszłaś, Patricio?” – zapytałem do ekranu, choć mnie nie słyszała. „Po darmowe wakacje? Po zdjęcia na Instagramie? Żeby zabezpieczyć moją posesję? Żeby zobaczyć, w co wyszła twoja córka?”
Ruth dolała szampana. Zrezygnowaliśmy z kawy, obserwując ich kłótnię. Sabrina chciała natychmiast wyjść. Scott upierał się, że nie mogą pozwolić zwierzętom umrzeć z głodu. Kuzyni z Miami już się pakowali. Brett wyszukiwał w telefonie hasło „Czy można zarazić się chorobami od końskiego obornika”, korzystając z nikłego zasięgu sieci komórkowej, który udało mu się znaleźć, stojąc na jednej nodze przy kurniku.
W końcu nadeszła chwila, na którą czekałem. Scott, sfrustrowany i zdesperowany, poszedł do mojej sypialni, żeby poszukać czegokolwiek, co mogłoby pomóc – innego hasła do Wi-Fi, danych kontaktowych Toma i Miguela, czegokolwiek. Znalazł na mojej komodzie kopertę zaadresowaną do niego moim pismem.
Wewnątrz znajdowała się pojedyncza kartka papieru z jednym akapitem:
Scott,
Zanim to przeczytasz, doświadczysz mniej więcej jednego procenta tego, na czym tak naprawdę polega prowadzenie rancza. Twój ojciec robił to codziennie przez ostatnie dwa lata swojego życia – nawet podczas chemioterapii – bo to kochał. To nie było tylko moje marzenie; to było nasze. Jeśli nie potrafisz tego uszanować – jeśli nie potrafisz uszanować mnie – to nie pasujesz do tego miejsca. Konie to wiedzą, kury to wiedzą, nawet żaby w basenie to wiedzą. A ty?
Pod spodem widniało zdjęcie, które Adam zrobił miesiąc przed śmiercią. Siedział na Thunderze w swoim zniszczonym kowbojskim kapeluszu i uśmiechał się, jakby wygrał na loterii. W tle, ledwo widoczny, sprzątałem boksy w gumofilcach i jego starej flaneli, śmiejąc się z czegoś, co powiedział. Byliśmy tu tacy szczęśliwi, tacy spełnieni.
Przez kamerę patrzyłam, jak mój syn osuwa się na łóżko z listem w dłoni, a na jego twarzy malują się emocje, których nie widziałam od pogrzebu Adama. Wstyd, rozpoznanie, może nawet zrozumienie.
Ale wtedy głos Sabriny przerwał tę chwilę: „Scott, coś jest nie tak z toaletą. Nie przestaje hałasować”.
Czar prysł. Złożył list, schował go do kieszeni i zajął się tajemniczo spuszczającą się toaletą – prosta regulacja klapki, która zajęłaby pięć sekund, jeśli wiedziałbyś, co robisz, a godziny, jeśli nie wiedziałbyś.
Zamówiliśmy lunch w Four Seasons. Ja wziąłem łososia. Ruth antrykot. Mój telefon pokazywał siedemnaście nieodebranych połączeń od Scotta, dwadzieścia trzy od Sabriny i jednego SMS-a od Patricii o treści: „To znęcanie się nad osobami starszymi”.
Śmiałem się tak głośno, że kelner podszedł, żeby nas sprawdzić.
Słońce zachodziło, rozpoczynając ich pierwszy pełny dzień na ranczu. Przez kamery widziałem ich zebranych w salonie, wyczerpanych, brudnych i pokonanych. Udało im się nakarmić zwierzęta – kiepsko – zebrać trochę jajek – tracąc trzy w furii Diablo – a Brett wpadł do basenu, próbując zebrać algi. Na kolację jedli fasolę z puszki i czerstwe krakersy, bo nikt nie chciał jechać do miasta, a konie znowu wlazły do kuchni, gdy byli na zewnątrz, wyjadając wszystko inne, co nadawało się do jedzenia.
„Jeszcze jeden dzień” – powiedziałem do Ruth, unosząc kieliszek. „Jeszcze jeden dzień i całkowicie się rozbiją”.
„Jesteś zły” – powiedziała z podziwem. „Absolutnie zły”.
„Nie” – poprawiłam, myśląc o Adamie. O życiu, które zbudowaliśmy, o marzeniach, które Scott chciał ukraść. „Jestem tylko farmerem chroniącym jej ziemię”.
Sobotni poranek nadszedł z czymś, co mogę określić jedynie biblijną precyzją. O 3:47 świnie Petersonów odkryły, że dziura w płocie w jakiś sposób powiększyła się w ciągu nocy – dzięki nocnemu wysiłkowi Toma, zanim wyjechał do rodziny. Wszystkie sześć świń, prowadzone przez ogromną maciorę o imieniu Bertha, dotarło na moją posesję i odkryło największy skarb: mercedesa Sabriny z uchylonymi oknami dla wentylacji.
Alarm samochodowy o 4:00 rano był spektakularny. Przez kamery widziałem, jak Scott wytacza się na zewnątrz w samej bieliźnie – w tych absurdalnych miejskich kapciach – próbując wygonić trzy świnie z tylnego siedzenia. Bertha rozsiadła się wygodnie na fotelu kierowcy i z entuzjazmem zajadała coś, co wyglądało na torebkę Sabriny z cielęcej skóry za 500 dolarów.
„To nie może się dziać naprawdę” – powtarzał – mantra przeciwko chaosowi. Ale, o dziwo, tak się działo.
Nagranie koguta dołączyło do symfonii o 16:30, dokładnie zgodnie z planem. Tym razem dodałem do miksu kilka wrzasków pawia. Dźwięk był tak nieświęty, że Connor aż spadł z łóżka, zabierając ze sobą drapiący koc i lampę.
Kiedy wszyscy zebrali się w kuchni o piątej, wyglądali jak ocaleni z jakiejś apokaliptycznej katastrofy. Biała pościel Patricii została porzucona na rzecz czegoś, co wyglądało na strój golfowy jej męża z 1987 roku, znaleziony na strychu. Madison miała na sobie derki na konia jako sukienkę. Derek‑David całkowicie się poddał i był bez koszuli pomimo porannego chłodu.
„Wyjeżdżamy” – oznajmiła Sabrina. „Dzisiaj. Teraz”.
„Samochód” – zaczął Scott.
„Nie zależy mi na samochodzie. Zadzwoń do wypożyczalni.”
Wtedy odkryli, że najbliższa wypożyczalnia samochodów znajduje się na lotnisku – dwie godziny drogi – i że z powodu rodeo mieli pełne obłożenie. Lokalna korporacja taksówkowa? Jeden samochód, a Bud Thompson odwiedzał córkę w Seattle.
„Mogłybyśmy zamówić Ubera” – zasugerowała Ashley z nadzieją.
Spojrzenia, którymi wszyscy ją obdarzali, mogłyby przyprawić o zakwasy. Uber na prowincji Montany z rancza, czterdzieści trzy minuty od miasta – bez zasięgu, żeby go zamówić.
„Znalazłem kawę” – oznajmił triumfalnie Brett, unosząc puszkę prawdziwej kawy, którą ukryłem. To był pierwszy szczery uśmiech, jaki kiedykolwiek u nich zobaczyłem. Byli tak skupieni na kawie, że nikt nie zapytał, dlaczego Brett szuka czegoś za dziesięcioletnimi puszkami. Drobne zmiłowania w rozpaczliwych czasach.
Podczas gdy czekali, aż starożytny ekspres do kawy zdziała cuda, do porannego chóru dołączył nowy dźwięk. Thunder nauczył się otwierać drzwi stodoły. Nie wyważać ich – dosłownie otwierać zasuwę zębami. Prowadził teraz Bellę i Scout w czymś, co można by określić jedynie jako paradę zwycięstwa wokół domu.
„Jak one są takie mądre?” lamentowała Maria, obserwując konie przez okno.
„To konie farmerów” – powiedziałem do ekranu laptopa, wznosząc toast mimosą. „Uczą się od najlepszych”.
Wtedy natura zawołała. Dosłownie. Szambo – które naprawiałem tuż przed moim strategicznym wyjazdem, ale powiedziałem Scottowi, że ostatnio coś szwankuje – wybrało ten moment, żeby się cofnąć. Tylko trochę. Na tyle, żeby sparaliżować łazienkę na dole i wytworzyć zapach, który sprawił, że wszyscy uciekli na werandę, gdzie czekał Diablo. Kogut najwyraźniej uznał werandę za swoje nowe królestwo. Usiadł na huśtawce i bronił swojego terytorium z pasją średniowiecznego rycerza.
Connor próbował z nim rozmawiać. Z kogutem nie da się rozmawiać. Diablo rzucił się z rozpostartymi skrzydłami i ostrogami w pogotowiu. Odwrót Connora pobił rekord prędkości na lądzie.
„Potrzebujemy pomocy” – przyznał w końcu Scott, wyciągając telefon, żeby spróbować do mnie zadzwonić ponownie.
Tym razem odebrałam po pierwszym dzwonku, głosem radosnym jak w wigilijny poranek. „Cześć, kochanie, jak tam ranczo?”
„Mamo, musisz wrócić. Wszystko się wali”.
„Ojej, co się stało?” Zaczął wymieniać katastrofy, a jego głos z każdą kolejną stawał się coraz bardziej nerwowy. Wydawałam odpowiednie, zaniepokojone odgłosy, podczas gdy Ruth filmowała mnie dla przyszłych pokoleń – moja rola zatroskanej matki godna Oscara.
„No cóż” – powiedziałem, kiedy w końcu zabrakło mu tchu – „Tom i Miguel powinni wrócić w poniedziałek. Będą wiedzieć, co robić. Tymczasem w stodole jest instrukcja obsługi całego sprzętu i systemów. Twój ojciec wszystko zapisał”.
To prawda. Adam skrupulatnie udokumentował wszystko, co dotyczyło rancza. Podręcznik liczył trzysta stron, był zalaminowany i obecnie przechowywany na strychu pod około pięcioma setkami bel. Powodzenia w jego odnalezieniu.
„Poniedziałek? Mamo, nie możemy…”
„O, dzwoni mój lekarz. Specjalista, wiesz, od artretyzmu. Muszę iść.”
Rozłączyłem się i wyłączyłem telefon. Przez kamery widziałem, jak Scott rzucił telefonem o balustradę ganku. Odbił się i wylądował w świeżej stercie świńskich odchodów.
Dzień toczył się niczym symfonia chaosu. Próbowali zrobić pranie, ale zostawiłem tylko ekologiczny detergent, który wymagał precyzyjnych odmierzeń i gorącej wody – której w skrzydle gościnnym nie było stale. Biała, designerska sukienka Madison wyszła w nierównym, szarym kolorze. Jedwabna bluzka Ashley rozpuściła się całkowicie. Próbowali pojechać do miasta po zapasy, ale odkryli, że BMW Scotta ma przebitą oponę – gwóźdź dachowy przypadkowo spadł w pobliżu jego miejsca parkingowego. W Mercedesie Sabriny wciąż były świnie. Bertha ogłosiła go swoim nowym domem. A wynajęte SUV-y były jakimś cudem zamknięte z kluczykami w środku – zagadka, która zostałaby rozwiązana, gdyby zauważyli pomocną wronę, która nauczyła się zbierać błyszczące przedmioty.
Do południa temperatura w pokojach gościnnych wzrosła do zaprogramowanych siedemdziesięciu dziewięciu stopni. Bez odpowiedniej wentylacji – zamknąłem otwory wentylacyjne na strychu – było jak w saunie. Otworzyli okna, przez które wpadały muchy zwabione przez całą tę aktywność zwierząt.
„W zamrażarce jest jedzenie” – oznajmił Connor, wyciągając coś, co wyglądało na pieczeń. Nie wiedział, że to dziczyzna z zeszłorocznego sezonu łowieckiego, oznaczona po prostu „mięso” pismem Adama. Rozmrozili ją w mikrofalówce, zamieniając w gumę. Sam zapach mógł zostać uznany za broń. Na lunch zostały krakersy i zielone jajka, których nikt nie chciał jeść.
Na zewnątrz zwierzęta zorganizowały się w coś, co wyglądało na protest. Konie stały przy kuchennym oknie, wpatrując się oskarżycielsko. Kury odkryły, że mogą wskoczyć na dach ganku i teraz dziobały okna sypialni na piętrze. Świnie wysiadły z mercedesa, żeby zbadać BMW, a jeden ambitny prosiaczek jakimś cudem dostał się do komory silnika.
„To szaleństwo” – powtarzała Patricia, wachlując się papierowym talerzykiem. „Absolutne szaleństwo”.
Potem nadszedł deszcz. Letnie burze w Montanie są wspaniałe – nagłe, gwałtowne i dotkliwe. Ta nadeszła o 14:00 z grzmotami, które wstrząsnęły domem. Deszcz padał z boku, wdzierając się do każdej szczeliny w oknach, które strategicznie zostawiłem nieuszczelnione. W ciągu kilku minut pokoje gościnne były przemoczone. Prawdziwego odkrycia dokonała jednak próba zamknięcia okien. Stare drewniane ramy, które zamierzałem naprawić, ale przypadkowo zapomniałem o tym wspomnieć, spuchły od wilgoci. Były otwarte. Brett i Connor próbowali je sforsować, ale udało im się tylko wyłamać jedną całkowicie, pozostawiając ziejącą dziurę, którą deszcz z entuzjazmem wykorzystał.
„Potrzebujemy ręczników!” krzyknęła Sabrina.
Och, kochanie – te ręczniki kempingowe niewiele by pomogły. Użyli drapiącego koca, swoich ubrań, czegokolwiek chłonnego, żeby zatamować wodę. Tymczasem dach w pomieszczeniu gospodarczym, w którym była ta drobna nieszczelność, którą zauważyłem, ale o której nie wspomniałem, zamienił się w wodospad. Tablica z zadaniami, którą tak starannie zalaminowałem, unosiła się na wodzie niczym mała tratwa odpowiedzialności.
Burza minęła po godzinie, pozostawiając wszystko wilgotne i pachnące mokrą wełną. Prąd zamigotał i zgasł. W moim zapasowym generatorze – który włączyłby się automatycznie – w tajemniczy sposób zabrakło propanu. Poprosiłem Toma, żeby go opróżnił. Generator z ręcznym rozruchem w stodole wymagał przeczytania szesnastostronicowej instrukcji obsługi po japońsku. Wymieniłem instrukcje dla żartu kilka miesięcy temu, zapominając o ponownym podłączeniu. Szczęśliwy traf.
Gdy zapadła ciemność, skulili się w salonie ze świecami, które zostawiłem – urodzinowymi świeczkami, które zapalają się ponownie po zdmuchnięciu. Obserwowanie, jak próbują zrozumieć, dlaczego świece wciąż się zapalają, było lepsze niż oglądanie telewizji kablowej.
“We could cook on the grill,” Scott suggested, trying to salvage something from the day. The gas grill was empty. The charcoal grill required actual charcoal knowledge. They attempted it anyway, producing what could generously be called blackened everything. Even the vegetables were somehow both burnt and raw. Dinner was canned beans again—cold this time—eaten in the flickering light of the trick candles while rain dripped through various ceiling spots and Diablo paced the porch like a feathered sentry.
“I want to go home,” Sophia said quietly. It was the first completely honest thing any of them had said.
“This is Scott’s home now,” Patricia said acidly. “His inheritance, right, Scott? This is what you wanted?”
Through the infrared camera—battery‑powered, of course—I saw my son’s face. He looked broken. Good.
“I just thought,” he started.
“You thought you’d take over Mom’s retirement paradise,” Sabrina finished. “Turn it into our vacation home. Maybe rent it out when we weren’t here.”
“You talked about it for months,” Madison added. “How much money the property was worth, how you could subdivide it.”
Subdivide it. My eighty acres. Our dream.
Ruth squeezed my hand as we watched. “You okay?”
“I’m perfect,” I said, and meant it.
At nine p.m., something magical happened. The clouds cleared, revealing a stunning Montana night sky—thousands of stars, the Milky Way visible in all its glory. Through the cameras, I watched them venture onto the porch. Diablo had finally retired to the coop. For a moment, they were silent, looking up at something most of them had never seen—a sky unpolluted by city lights. Connor pointed out Mars. Ashley saw her first shooting star. Even Patricia seemed subdued by the majesty of it.
“It’s beautiful,” Sabrina admitted quietly.
“Dad loved this,” Scott said suddenly. “He used to email me photos of the night sky here. I always deleted them without looking.”
The confession hung in the air like another star. “He built this place for Mom,” he continued. “Every fence post, every garden bed. Even when he was sick, he was out here working. And I—I called it a waste of money.”
“You said worse than that,” Patricia reminded him. Because of course she did. The moment shattered. They went back inside to their damp, dark rooms. Through the night‑vision cameras, I watched them toss and turn on the uncomfortable beds. Too hot, then too cold. Scratchy blankets providing little comfort. At midnight, the coyotes started howling—not close enough to be dangerous, but close enough to be heard clearly through the broken window. Then the owls joined in. Then Bertha, still in the Mercedes, discovered the horn.
Sunday. One more day. Tomorrow they would break completely, and I would return to reclaim my kingdom. But tonight, just for a moment, under those stars, Scott had remembered his father. That was more than I’d expected—maybe more than he deserved.
“Ready for the grand finale?” Ruth asked, pulling up the weather forecast on her phone.
I looked at the prediction for Sunday. 102 degrees, no cloud cover, and a wind advisory. “Oh, yes,” I said, raising my champagne glass to the screen where my son sat in the dark, finally understanding what he tried to take. “Let’s finish this properly.”
The best part? I hadn’t even deployed my secret weapon yet. Tomorrow, they’d meet the llamas.
Sunday dawned with what the weather service would later call an unprecedented temperature spike for the season. By 6:00 a.m., it was already eighty‑five. By 7:00 a.m., when the exhausted group stumbled into the kitchen after another rooster serenade, it was pushing ninety.
“Why is it so hot?” Ashley moaned, fanning herself with a paper towel.
Because, darling, I’d shut off the central air conditioning before I left, leaving only the inadequate window units in the guest rooms—which required electricity they didn’t have. The manual override for the generator was in Adam’s workshop behind approximately seven hundred pounds of lumber I’d had Tom stack there for winter projects.
Through my laptop at the Four Seasons, where Ruth and I were enjoying eggs Benedict and perfectly controlled air conditioning, I watched them discover that the refrigerator, without power for over twelve hours, had become a box of spoiled potential food poisoning. The smell, when Connor opened it, sent everyone fleeing to the porch where the llamas were waiting.
Now, I should explain about the llamas. They weren’t mine. They belonged to the Johnsons two properties over. But llamas—like teenagers—tend to wander when they find weak spots in fences. And someone, definitely not Tom on my instructions, might have created a very convenient path from the Johnsons’ south pasture directly to my front yard.
Three llamas: Napoleon the Spitter, Julius the Screamer, and Cleopatra, who had personal‑space issues. Brett was the first to make eye contact with Napoleon. Fatal mistake. The llama’s ears went back, his neck arched, and with the accuracy of a trained sniper, he launched a green grassy spray directly into Brett’s face.
The scream Brett produced harmonized beautifully with Julius’s responding call—a sound somewhere between a rusty gate and a demon’s laugh. Cleopatra, not to be outdone, decided Madison’s hair looked like hay and tried to eat it.
“What are these things?” Sabrina shrieked, dodging Julius’s attempt to smell her armpit.
“Guard llamas,” I told my laptop screen. “Very effective ones.”
The thing about llamas is they’re curious. Extremely curious. And once they decide you’re interesting, they follow you everywhere. The group retreated to the house, but the llamas simply stood at the windows, staring in with their enormous eyes, occasionally screaming their displeasure at being excluded.
Inside, the temperature was climbing. Without power, without air conditioning, and with the morning sun turning the windows into magnifying glasses, the house was becoming an oven. They opened every window, which led in the flies that had multiplied exponentially thanks to all the animal droppings no one had properly cleaned.
“We need ice,” Scott declared, already sweating through his last clean shirt.
The ice maker, of course, required electricity. The backup ice in the barn freezer had melted when the power went out. The nearest store was forty‑three minutes away, and the car situation hadn’t improved. The BMW still had a flat. The Mercedes was now Bertha’s permanent residence. She’d had piglets during the night—five of them—all nursing contentedly in the back seat. And the rental cars remained mysteriously locked.
“There’s a hand pump,” Connor announced triumphantly. “We can at least get cold water.”
What Connor didn’t know was that the well pump hadn’t been maintained in years. It worked, technically, but the water came up rust‑colored and smelling of sulfur. They tried it anyway. Maria threw up. Even the llamas backed away from the smell.
By noon, the temperature hit 102. The metal roof was clicking and popping with expansion. The horses had found the only shade directly under the kitchen window and were contributing their own special aromatherapy to the situation. The chickens had given up entirely and were lying in dust bowls they’d created—panting with their beaks open.
“I’m calling 911,” Patricia announced, holding up her phone.
“And telling them what?” Scott snapped, his patience finally gone. “That it’s hot and there are llamas?”
That’s when Diablo, heat‑stressed and furious about everything, discovered he could fly high enough to come through the broken bedroom window. The sounds from upstairs were a mixture of rooster rage and human hysteria. Derek‑David came running down with scratches on his arms and Diablo’s tail feathers in his hand.
“It attacked me. The chicken attacked me in my sleep.”
Technically, no one had been sleeping—but the drama was appreciated.
The afternoon brought the wind. Montana wind doesn’t play. It comes in at forty miles per hour and brings half the topsoil with it. The broken window became a portal for dust, hay, and what I can only describe as farm confetti. Within minutes, everything was coated in a fine layer of agricultural history.
“We’re leaving,” Sabrina announced for the hundredth time. “We’ll walk to town if we have to.”
“It’s 105,” Scott pointed out. “It’s over forty miles.”
“We’ll die.”
“We’re dying here.”
That’s when they heard the trucks. Three pickup trucks rumbling down the drive. Music blaring, horns honking. The cavalry. The rescue.
No. It was the Hendersons from the next ranch over coming for the Sunday social I’d forgotten to mention I’d signed up to host weeks ago. Fifteen people poured out of the trucks carrying casserole dishes, coolers of beer, and a karaoke machine.
Wielki Jim Henderson, ważący całe sto funtów, objął Scotta w niedźwiedzim uścisku. „Musisz być synem Gail. Opowiedziała nam o tobie wszystko. Powiedziała, że umierasz z ochoty, żeby doświadczyć prawdziwego życia na ranczu”.
„Ja—co?”
„Nie martw się. Przywieźliśmy wszystko. Nawet mechanicznego byka w ciężarówce. Twoja mama mówiła, że chcesz się nauczyć jeździć”.
Ruth i ja o mało się nie udławiliśmy mimosami, patrząc na minę Scotta, gdy wyładowywali prawdziwego mechanicznego byka i ustawiali go na podwórku. Lamy były zafascynowane. Napoleon natychmiast na niego splunął.
Hendersonowie, o błogosławione dusze, nie przejmowali się przerwą w dostawie prądu – mieli generatory w ciężarówkach. Nie przejmowali się upałem – byli farmerami. Nie przejmowali się nawet lamami, choć żona Dużego Jima, Dolly, zapytała: „Te nowe? Nie pamiętam, żeby Gail wspominała o lamach”.


Yo Make również polubił
Jak ugotować szparagi – porady od doświadczonej gospodyni
Mój mąż wsypał mi tabletki nasenne do herbaty – kiedy udawałam, że śpię, to, co zobaczyłam, wstrząsnęło mną
Tej nocy zamknęłam drzwi za moim synem i synową i odzyskałam kontrolę nad swoim życiem.
Moi pasierbowie powiedzieli, że odpowiadają tylko przed swoimi biologicznymi rodzicami. Wymieniłem więc zamki, anulowałem wszystkie przywileje na swoje nazwisko i powiedziałem ich ojcu, że odbiór będzie dziś wieczorem.