“Mama.”
Jego głos przybrał ten protekcjonalny ton, który doprowadził do perfekcji odkąd zarobił swój pierwszy milion.
„Trzęsiesz się sama po tym wielkim miejscu. To niezdrowe. Poza tym jesteśmy rodziną. Po to jest ranczo, prawda? Rodzinne spotkania. Tata by tego chciał”.
Manipulacja była tak płynna, tak wyćwiczona. Jak śmiał powoływać się na pamięć Adama w tej inwazji?
„Pokoje gościnne nie są specjalnie przygotowane do—”
„No to je rozstawiajcie. Jezu, mamo, co ty tam jeszcze robisz? Karmisz kurczaki? Chodź. Będziemy tam w piątek wieczorem. Sabrina już napisała o tym na Instagramie. Jej obserwatorzy nie mogą się doczekać, żeby zobaczyć „prawdziwe życie na ranczu”.
Zaśmiał się, jakby powiedział coś mądrego.
„Jeśli sobie z tym nie radzisz, może powinnaś pomyśleć o powrocie do cywilizacji. Kobieta w twoim wieku sama na ranczu, to niepraktyczne, prawda? Jeśli ci się nie podoba, po prostu spakuj się i wracaj do Chicago. Zajmiemy się ranczem za ciebie”.
Rozłączył się zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.
Stałem tam w stodole z telefonem w ręku, a cały ciężar jego słów opadł na mnie niczym całun pogrzebowy.
Zajmij się ranczem.
Arogancja, poczucie wyższości i zwyczajne okrucieństwo tego wszystkiego.
Wtedy Thunder zarżał ze swojego boksu, przerywając mój trans. Spojrzałem na niego, na całe piętnaście lśniących, czarnych łap i coś zaskoczyło w mojej głowie. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, prawdopodobnie pierwszy szczery uśmiech od telefonu Scotta.
„Wiesz co, Thunder?” – powiedziałem, otwierając drzwi jego boksu. „Myślę, że masz rację. Chcą autentycznego życia na ranczu. Dajmy im autentyczne życie na ranczu”.
To popołudnie spędziłem w starym gabinecie Adama, dzwoniąc. Najpierw do Toma i Miguela, moich pracowników rancza, którzy mieszkali w domku nad strumieniem. Byli właścicielami tej posiadłości od piętnastu lat, dostali ją wraz z moim zakupem i doskonale rozumieli, jakim człowiekiem stał się mój syn.
„Pani Morrison” – powiedział Tom, kiedy wyjaśniłam mu mój plan, a jego zniszczona twarz wykrzywiła się w uśmiechu – „to będzie dla nas wielka przyjemność”.
Potem zadzwoniłam do Ruth, mojej najlepszej przyjaciółki od czasów studiów, która mieszkała w Denver.
„Spakuj torbę, kochanie” – powiedziała natychmiast. „Four Seasons ma w tym tygodniu specjalną ofertę spa. Od tego momentu obejrzymy cały program”.
Następne dwa dni były istną burzą wspaniałych przygotowań.
Usunąłem całą wysokiej jakości pościel z pokoi gościnnych, zastępując egipską bawełnę szorstkimi wełnianymi kocami z zapasów awaryjnych w stodole. Dobre ręczniki trafiły do schowka. W sklepie z artykułami kempingowymi w mieście znalazłem kilka uroczych, o fakturze papieru ściernego.
Termostat w skrzydle gościnnym ustawiłem na przyjemne pięćdziesiąt osiem stopni w nocy, siedemdziesiąt dziewięć w dzień. Kwestia klimatyzacji, jak sądzę. Stare domy ranczerskie, wiesz.
Ale pièce de résistist wymagało specjalnego wyczucia czasu.
W czwartek wieczorem, instalując ostatnią z ukrytych kamer – niesamowite, co można zamówić na Amazonie z dwudniową dostawą – stanąłem w salonie i wyobraziłem sobie tę scenę. Kremowe dywany, na które wydałem fortunę. Odrestaurowane zabytkowe meble. Panoramiczne okna z widokiem na góry.
“This is going to be perfect,” I whispered to Adam’s photo on the mantle. “You always said Scott needed to learn consequences. Consider this his graduate course.”
Before I left for Denver Friday morning, Tom and Miguel helped me with the final touches. We led Scout, Bella, and Thunder into the house. They were surprisingly cooperative, probably sensing the mischief in the air. A bucket of oats in the kitchen, some hay scattered in the living room, and nature would take its course. The automatic water dispensers we set up would keep them hydrated. The rest… well, horses will be horses.
The Wi-Fi router went into the safe.
The pool—my beautiful infinity pool overlooking the valley—got its new ecosystem of algae and pond scum I’d been cultivating in buckets all week. The local pet store was happy to donate a few dozen tadpoles and some vocal bullfrogs.
As I drove away from my ranch at dawn, my phone already showing the camera feeds, I felt lighter than I had in years. Behind me, Scout was investigating the couch. Ahead of me lay Denver, Ruth, and a front row seat to the show of a lifetime.
Authentic ranch life indeed.
The best part? This was only the beginning.
Scott thought he could intimidate me into abandoning my dream, manipulate me into surrendering my sanctuary.
He forgot one crucial thing: I didn’t survive forty years in corporate accounting, raise him mostly alone while Adam traveled, and build this life from scratch by being weak.
Before you continue, subscribe to the channel and tell me in the comments where you’re listening from. I love knowing how far these stories travel.
No, my dear son was about to learn what his father always tried to teach him, but he never listened.
Never underestimate a woman who’s got nothing left to lose and a ranch full of possibilities.
Ruth popped the champagne cork just as Scott’s BMW pulled into my driveway. We were nestled in the Four Seasons suite in Denver, laptops open to multiple camera feeds, room service trays scattered around us like we were conducting some delicious military operation, which, in a way, we were.
“Look at Sabrina’s shoes,” Ruth gasped, pointing at the screen. “Are those Christian Louboutins?”
I confirmed, watching my daughter-in-law totter across the gravel in five-inch heels.
“Eight hundred dollars about to meet authentic Montana mud.”
The convoy behind Scott’s car was even better than I’d imagined. Two rental SUVs and a Mercedes sedan. All pristine city vehicles about to experience their worst nightmare.
Through the cameras, I counted heads. Sabrina’s sisters, Madison and Ashley. Their husbands, Brett and Connor. Sabrina’s cousins from Miami, Maria and Sophia, and their boyfriends, whose names I’d never bothered to learn. And Sabrina’s mother, Patricia, who emerged from the Mercedes wearing what appeared to be white linen pants.
White linen pants on a ranch.
“Gail, you absolute genius,” Ruth whispered, clutching my arm as we watched them approach the front door.
Scott grzebał w zapasowym kluczu, o którym mu mówiłam, tym pod ceramiczną żabą, którą Adam zrobił na zajęciach z ceramiki. Przez chwilę poczułam coś niepokojącego. Nostalgię? Żal?
Ale potem usłyszałem głos Sabriny w dźwięku z zewnętrznej kamery.
„Boże, śmierdzi tu jak [ __ ]. Jak twoja matka to znosi?”
Ból zniknął.
Scott otworzył drzwi wejściowe i magia się rozpoczęła.
Krzyk, który wyrwał się z Sabriny, mógłby roztrzaskać kryształ w trzech hrabstwach. Scout ustawił się idealnie w wejściu, majestatycznie machając ogonem, gdy nasypał świeżego nawozu na mojego perskiego biegacza. Ale to Bella, stojąca w salonie, jakby była właścicielką tego miejsca, nonszalancko żując szalik od Hermèsa Sabriny, który wypadł jej z walizki, naprawdę przekonała do tej sceny.
„Co do cholery?!”
Profesjonalny spokój Scotta natychmiast wyparował.
Thunder wybrał właśnie ten moment, żeby wejść z kuchni i przewrócić ceramiczny wazon, który Adam zrobił na naszą czterdziestą rocznicę. Roztrzaskał się o drewnianą podłogę, a ja sama się zdziwiłam, że nawet nie drgnęłam.
Rzeczy były po prostu rzeczami.
To… to było bezcenne.
„Może powinny tu być” – zasugerowała słabo Madison, przyciskając się do ściany, podczas gdy Thunder swoim ogromnym nosem badał jej designerską torebkę.
„Konie nie powinny mieszkać w domach!” wrzasnęła Patricia, a na jej białej pościeli widniały już podejrzane brązowe plamy od ocierania się o ścianę, na której Scout wycierał się cały ranek.
Scott wyciągnął telefon i zaczął gorączkowo do mnie dzwonić.
Odczekałam trzy sygnały, zanim odebrałam, nadając głosowi szorstkość i nonszalancję.
Cześć, kochanie. Dotarłaś bezpiecznie?
„Mamo, w twoim domu są konie!”
„Co?” – wykrztusiłam, chwytając się za pierś, mimo że mnie nie widział. Ruth musiała zakryć usta, żeby powstrzymać śmiech. „To niemożliwe. Musieli uciec z pastwiska. Ojej. Tom i Miguel jadą w ten weekend do rodziny w Billings. Będziesz musiała sama ich stamtąd wyciągnąć”.
„Jak mam… Mamo, oni wszystko niszczą!”
„Po prostu je wyprowadź, kochanie. W stajni są kantary i lonże. Są łagodne jak baranki. Bardzo mi przykro. Jestem w Denver na wizycie lekarskiej. Wiesz, mam artretyzm. Wrócę w niedzielę wieczorem”.
„Niedziela? Mamo, nie możesz…”
„O, lekarz mnie wzywa. Kocham cię.”
Rozłączyłem się i wyłączyłem telefon.
Ruth i ja stuknęliśmy się kieliszkami, obserwując chaos rozwijający się na ekranie.
Następne trzy godziny były lepsze niż jakikolwiek reality show kiedykolwiek wyprodukowany w telewizji.
Brett, próbując być bohaterem, próbował złapać Scouta za grzywę, żeby go wyprowadzić. Scout, urażona taką poufałością, natychmiast kichnęła na koszulę Bretta od Armaniego. Connor próbował odpędzić Bellę miotłą, ale ona zinterpretowała to jako zabawę i goniła go po stoliku kawowym, aż wdrapał się na kanapę, krzycząc jak dziecko.
Ale perełką tego popołudnia było odkrycie basenu przez chłopaka Marii — wydaje mi się, że miał na imię Dylan.
„Przynajmniej możemy pływać” – oznajmił, zdejmując koszulkę i kierując się w stronę drzwi tarasowych.
Ruth i ja pochyliliśmy się do przodu z oczekiwaniem.
Krzyk, który rozległ się na widok zielonego, rojącego się od żab bagna, które kiedyś było moim nieskazitelnym basenem bez krawędzi, był tak wysoki, że w domu rozległ się grzmot. Żaby, które sprowadziłem, ryczały z całych sił, tworząc symfonię, która doprowadziłaby Beethovena do płaczu. Zapach, jak sobie wyobrażałem, był spektakularny.
„To szaleństwo!” – zawyła Sophia, próbując złapać sygnał w salonie, jednocześnie unikając końskich odchodów. „Nie ma Wi-Fi, nie ma zasięgu. Jak mamy… Na moim Gucci jest koński [ __ ]!”
Tymczasem Sabrina zamknęła się w łazience na dole, szlochając dramatycznie, podczas gdy Scott walił w drzwi, błagając ją, żeby wyszła i pomogła. Patricia rozmawiała przez telefon, krążąc w kółko po podjeździe, najwyraźniej próbując zarezerwować pokoje hotelowe.
„Powodzenia” – mruknąłem, wiedząc, że najbliższy przyzwoity hotel jest dwie godziny drogi stąd, a w mieście w ten weekend odbywa się rodeo. Wszystko będzie zarezerwowane na 100 procent.
Gdy słońce zaczęło zachodzić, rzucając złote światło na moje monitory, rodzinie udało się zagonić konie na tylny taras, ale nie mogli wymyślić, jak je zepchnąć po schodach i zaprowadzić z powrotem na pastwisko. Konie, sprytne stworzenia, odkryły poduszki na meblach ogrodowych i z przyjemnością je rozrywały.
Madison i Ashley zabarykadowały się w jednym z pokoi gościnnych, ale wiedziałem, co mnie czeka. Termostat włączył się, obniżając temperaturę do zaprogramowanych pięćdziesięciu ośmiu stopni. Rzeczywiście, po godzinie wyszły owinięte w drapiące wełniane koce, narzekając na zimno.
„Nigdzie nie ma dodatkowych koców” – jęknęła Ashley. „A te śmierdzą jak mokry pies”.
Bo to były koce dla psów z lokalnego schroniska dla zwierząt, które wyrzuciłam na śmietnik. Oczywiście, że je wyprałam. W większości.
O dziewiątej zrezygnowali z kolacji. Konie jakimś cudem wróciły do kuchni – Tom zamontował specjalną zasuwkę w tylnych drzwiach, która wyglądała na zamkniętą, ale nie była – i zjadły większość zakupów, które przyniosły. Deska wędlin i serów Sabriny, godna Instagrama, stała się teraz obiadem Scout, a ekologiczne warzywa z Whole Foods walały się po podłodze niczym konfetti.
Scott znalazł w spiżarni zapasy na wypadek sytuacji awaryjnej. Fasolę w puszkach, owsiankę instant i mleko w proszku. Te same zapasy, którymi żywiłem się przez tydzień, kiedy przeprowadziliśmy się na ranczo, a śnieżyca odcięła nas od miasta. Ale dla tej grupy ludzi, równie dobrze mogłoby to być więzienne jedzenie.
„Nie mogę uwierzyć, że twoja matka tak żyje” – powiedziała Patricia na tyle głośno, by kamera kuchenna mogła to wyraźnie zarejestrować. „Nic dziwnego, że Adam umarł. Pewnie chciał uciec z tego piekła”.
I felt Ruth’s hand squeeze mine. She knew how much Adam had loved this dream, how he’d drawn sketches of the ranch layout on napkins during chemo treatments, making me promise to live our dream even if he couldn’t.
“That bitch,” Ruth muttered. “Want me to call her restaurant and cancel her reservations for the next month? I know people.”
I laughed. Actually laughed for the first time in days.
“No, sweet friend. The horses are handling this beautifully.”
As if on cue, Thunder appeared in the background of the kitchen feed, tail lifted, depositing his opinion of Patricia directly behind her white designer sneakers. When she stepped backward, the squelch was audible even through the computer speakers.
The screaming started all over again.
By midnight, they’d all retreated to their assigned bedrooms. The guest wing cameras showed them huddled under inadequate blankets, still in their clothes because their luggage was either horse-damaged or still in the cars, too afraid to go back outside where the horses might be lurking.
The automatic rooster alarm I’d installed in the attic was set for 4:30 a.m. The speakers were military-grade, used for training exercises. Tom’s brother had sourced them from an army surplus store.
“Should we order more champagne?” Ruth asked, already reaching for the room service menu.
“Absolutely,” I said, watching Scott pace his bedroom, gesturing wildly as he argued with Sabrina in harsh whispers. “And maybe some of those chocolate-covered strawberries. We’re going to need sustenance for tomorrow’s show.”
Through the cameras, I saw Scott pull out his laptop, probably trying to find hotels or figure out how to call a large animal removal service. But without Wi-Fi, that expensive MacBook was just a very pretty paperweight.
I smiled, thinking of the note I’d left in the kitchen, hidden under the coffee maker they’d eventually find in the morning.
Welcome to authentic ranch life.
Remember, early to bed, early to rise.
Rooster crows at 4:30. Feeding time is 5:00 a.m.
Enjoy your stay.
Mom.
Tomorrow they’d discover the task board I’d prepared, complete with mucking out stalls, collecting eggs from my very aggressive chickens, and repairing the fence that I’d strategically weakened near the pig pen at the Petersons’ farm next door. Their pot-bellied pigs were escape artists who loved nothing more than investigating new territory.
But tonight, tonight, I would sleep in luxury while my son learned what his father always knew.
Respect isn’t inherited; it’s earned.
And sometimes the best teachers have four legs and absolutely no patience for [ __ ].
The rooster recording erupted at 4:30 a.m. with the force of a thousand suns.
Przez ekran laptopa w hotelu Four Seasons obserwowałem Scotta, jak wyrywa się z łóżka, zaplątany w drapiącą wełnianą kołdrę, z włosami sterczącymi pod kątem, który przeczył prawom fizyki. Dźwięk był wspaniały. Nie tylko jeden kogut, ale cała symfonia kogutów, które zmiksowałem, wzmocniona do poziomu koncertowego.
„Co to, do cholery, jest?” – wrzasnęła Sabrina spod poduszki.
Ruth została na noc w moim apartamencie, a my już piliśmy drugą kawę, układając między sobą świeże owoce i ciastka, jakbyśmy oglądali Super Bowl.
„Czy to jest właściwa głośność?” zapytała Ruth, krzywiąc się, gdy krzyk Patricii dołączył do chóru z sąsiedniego pokoju.
„Och, nie” – powiedziałam słodko, poprawiając okulary do czytania. „Trochę podgłośniłam. Wiesz, mój słuch nie jest już taki jak kiedyś. Potrzebuję głośnego dźwięku, żeby się obudzić”.
Piękno tego systemu tkwiło w jego trwałości. Za każdym razem, gdy ktoś myślał, że to już koniec, piał kolejny kogut. Zaprogramowałem go tak, aby działał dokładnie przez trzydzieści siedem minut z losowymi przerwami, wystarczająco długo, by nikt nie zasnął z powrotem.
O piątej wyczerpana grupa wtoczyła się do kuchni, wyglądając jak statyści z filmu o zombie. Przedłużki włosów Ashley były poplątane nie do poznania. Brett miał wciąż końskie łajno na swoich markowych dżinsach. Chłopak Marii – Derek, David, jakkolwiek się nazywał – całkowicie się poddał i nosił drapiący koc jako pelerynę.
Scott znalazł moją notatkę pod ekspresem do kawy. Jego mina, gdy ją czytał, była arcydziełem rozwijającego się horroru.
„Czas karmienia” – Connor przeczytał przez ramię. „Jakie karmienie?”
Wtedy usłyszeli dźwięki z zewnątrz. Moje automatyczne karmniki nie działały – wyłączyłem je zdalnie – co oznaczało, że trzydzieści kurczaków, sześć świń z farmy Petersona, które w tajemniczy sposób przedostały się przez osłabione ogrodzenie w nocy, i moje trzy konie zebrały się w pobliżu domu, dając wyraz swojemu niezadowoleniu.
Kury były najgłośniejsze. Specjalnie wybrałem najbardziej agresywne rasy dziedziczne, w tym koguta o imieniu Diablo, który wygrał trzy konkursy na jarmarku powiatowym na „najbardziej upartego ptactwa”.
„Nie jesteśmy rolnikami!” – zawyła Madison, a wczorajszy tusz do rzęs spływał jej po policzkach. „To szaleństwo!”
„Po prostu ich ignoruj” – rozkazała Sabrina, próbując zachować autorytet. „Pójdziemy do miasta na śniadanie”.
GPS w telefonie Scotta uprzejmie poinformował ich, że miasto jest oddalone o czterdzieści trzy minuty. W jedną stronę. Do najbliższego Starbucksa? Dwie godziny.
„Znalazłam kawę rozpuszczalną” – oznajmiła Sophia, podnosząc słoik kawy bezkofeinowej, który postawiłam na widocznym miejscu.
Prawdziwą kawę, którą ukryłem za dziesięcioletnimi gruszkami w puszce, mieli znaleźć dopiero o wiele później, jeśli w ogóle.
Podczas gdy zmagały się ze starym ekspresem do kawy, który zastąpiłem ekspresem Keurig, zwierzęta robiły się coraz głośniejsze. Thunder odkrył, że może walić głową w bramę, wydając rytmiczny dźwięk, który niósł się echem po dolinie. Świnie znalazły meble ogrodowe i z entuzjazmem przeprojektowywały miejsce do siedzenia na zewnątrz.
Ale Diablo… Diablo odkrył, że potrafi latać wystarczająco wysoko, by wylądować na kuchennym parapecie.
Spotkanie twarzą w twarz Sabriny i Diablo przez szybę było niczym z filmu. Ona krzyczała. On jej odkrzykiwał. Rzuciła bezkofeinową kawą w okno. On dziobał szybę z jeszcze większą energią.
„Musimy ich nakarmić, żeby przestali” – przyznał w końcu Scott, wyglądając już na pokonanego.
A nie było nawet 6:00 rano
„Nie będę karmić tych stworzeń” – oznajmiła Patricia, władczo osiadając na kuchennym krześle, które natychmiast się zachwiało. Poluzowałam jedną nogę na tyle, żeby było to irytujące, ale nie niebezpieczne.
„Mama ma rację” – powiedziała Sabrina. „Ty jesteś mężczyzną, Scott. Ty i reszta chłopaków sobie z tym poradzicie”.
Patrzyłem, jak Scott zaciska szczękę. Jego ojciec pewnie już tam był, karmił zwierzęta, pewnie jechał Thunderem bez siodła po pastwisku. Adam dorastał na farmie w Iowa, czego Scott zawsze się wstydził, woląc mówić ludziom, że jego ojciec zajmuje się „technologią rolniczą”.
Mężczyźni ruszyli, jakby wkraczali na teren wojny. Przez kamery zewnętrzne widziałem, jak Brett natychmiast wszedł w świeży koński nawóz. Scout był co najmniej płodny. Connor próbował otworzyć pojemnik z karmą, ale odskoczył, krzycząc, gdy wybiegły trzy myszy. Wprowadziły się, gdy kilka dni temu przestałem porządnie przechowywać karmę.
Ale najlepszy moment nadszedł, gdy Derek – albo David – podszedł do kurnika z wiadrem z karmą. Diablo, obrońca swojego terytorium, rzucił się na biednego chłopca z furią pierzastego pocisku. Wiadro poleciało w powietrze. Karma rozsypała się wszędzie. I nagle zapanował chaos. Kury się roiły, świnie biegły z patio, a konie kłusowały, żeby zbadać sytuację.
Scott próbował utrzymać porządek, krzycząc polecenia, jakby wciąż znajdował się w swojej sali konferencyjnej w Chicago.
Ale zwierzęta hodowlane nie reagują na strategie korporacyjnego kierownictwa.
Thunder, w szczególności, najwyraźniej poczuł się urażony tonem Scotta i wyraził swoje niezadowolenie wrzucając go do koryta z wodą.
W środku kobietom nie wiodło się lepiej. Zlew kuchenny miał tajemniczy wyciek – luźna uszczelka, dzięki Tomowi. Nagrzewanie kuchenki trwało wieki – wyregulowałam dopływ gazu – a każda otwierana szuflada zdawała się zawierać coś nieoczekiwanego. Pułapki na myszy. Gumowe węże („żeby odstraszyć prawdziwe węże”, oczywiście). Moja kolekcja sprzętu weterynaryjnego, w tym bardzo duże strzykawki do szczepień koni.
„Coś jest nie tak z jajkami!” – krzyknęła Ashley, unosząc zielone. „Są wadliwe!”
Śmiałam się tak mocno, że Ruth musiała zatrzymać film. Moje kury rasy Ameraucana znosiły najpiękniejsze niebiesko-zielone jajka, ale ludzie z miasta zawsze myśleli, że coś z nimi nie tak.
By 7:00 a.m., they’d managed to produce what might charitably be called breakfast. Burnt instant oatmeal, green eggs that Sophia refused to touch, and instant decaf that tasted like disappointed dreams. The milk was powdered because the fresh milk in the fridge had mysteriously gone sour. I’d adjusted the refrigerator temperature before leaving.
“I need a shower,” Sabrina announced. “A long, hot shower.”
Oh, sweet summer child.
The guest bathroom shower had two settings: arctic blast or surface of Mercury. The water pressure could strip paint or barely drizzle, nothing in between. I’d also replaced all the luxury towels with those camping ones that absorbed about as much water as wax paper.
Sabrina’s shrieks when she encountered the cold water were audible, even from the kitchen. Then the hot water kicked in, and the shrieks went up an octave. Madison tried the other guest bathroom and discovered that the drain was slow—hair from the horses’ tails that Tom had carefully placed, causing the shower to flood.
Meanwhile, Scott was trying to get online to handle what he claimed were urgent business matters. He’d found the router, plugged it in, but couldn’t understand why it wasn’t working. He couldn’t see that I’d changed the password to a forty-seven character string of random symbols and hidden the paper with the new password inside the barn, specifically in the middle of the hay bales in the loft.
“Maybe there’s Wi-Fi in town,” Connor suggested hopefully.
“I’m not driving forty minutes for internet,” Scott snapped. The stress was getting to him.
Good.
That’s when they discovered the next phase of my plan: the task board in the mudroom, which I’d titled “Daily Ranch Responsibilities” in Adam’s handwriting I’d carefully copied. It was laminated and official-looking, like something that had been there forever.
Muck stalls: 8:00 a.m.
Collect eggs: 8:30 a.m. (WEAR PROTECTION.)
Check fence lines: 9:00 a.m.
Move irrigation pipes: 10:00 a.m.
Feed chickens again: 11:00 a.m. (THEY’RE ON A SPECIAL DIET.)
Clean pool filters: Noon.
Clean the pool.
Brett perked up.
“Maybe it’s not as bad as it looked yesterday.”
Sweet, naive Brett.
The pool in daylight was even worse. The algae had bloomed overnight into a green carpet. The bullfrogs had invited friends. Something that might have been a small alligator—but was probably just a large stick—floated ominously in the deep end. The smell could have peeled paint.
“We’re not doing this,” Patricia announced. “This is not what we came here for.”
“Then why did you come, Patricia?” I said to the screen, though she couldn’t hear me. “For the free vacation? For the Instagram photos? To case my property? To see what your daughter married into?”
Ruth poured more champagne. We’d switched from coffee as we watched them argue. Sabrina wanted to leave immediately. Scott insisted they couldn’t let the animals starve. The cousins from Miami were already packing. Brett was googling “can you get diseases from horse manure” on his phone using what little cell signal he could find by standing on one leg near the chicken coop.
Then came the moment I’d been waiting for.
Scott, frustrated and desperate, went to my bedroom to look for anything that might help—a different Wi-Fi password, contact information for Tom and Miguel, anything. He found the envelope on my dresser addressed to him in my handwriting.
Inside was a single sheet of paper with one paragraph.
Scott,
By the time you read this, you’ll have experienced about 1% of what running a ranch actually entails. Your father did this every day for the last two years of his life, even during chemo, because he loved it. This wasn’t just my dream, it was ours. If you can’t respect that, if you can’t respect me, then you don’t belong here. The horses know it, the chickens know it, even the bullfrogs in the pool know it.
Do you?
Under that was a photo Adam had taken a month before he died. He was sitting on Thunder, wearing his beat-up cowboy hat, grinning like he’d won the lottery. In the background, barely visible, was me, mucking out stalls in rubber boots and his old flannel, laughing at something he’d said.
We’d been so happy here. So complete.
Through the camera, I watched my son sink onto my bed, letter in hand, his face cycling through emotions I hadn’t seen since Adam’s funeral. Shame, recognition, maybe even understanding.
But then Sabrina’s voice cut through the moment.
“Scott, there’s something wrong with the toilet. It won’t stop making noise.”
The spell broke. He folded the letter, put it in his pocket, and went to deal with the mysteriously running toilet—a simple flapper adjustment that would take five seconds if you knew what you were doing, hours if you didn’t.
We ordered lunch at the Four Seasons. I had the salmon. Ruth had the prime rib. My phone showed seventeen missed calls from Scott, twenty-three from Sabrina, and one text from Patricia that just said:
“This is elder abuse.”
“Elder abuse,” I repeated aloud, laughing so hard the waiter came to check on us.
The sun was setting on their first full day at the ranch. Through the cameras, I could see them gathered in the living room, exhausted, dirty, and defeated. They’d managed to feed the animals—badly—collect some eggs, losing three to Diablo’s fury, and Brett had fallen into the pool trying to skim the algae.
They were eating canned beans and stale crackers for dinner because no one wanted to drive to town, and the horses had gotten into the kitchen again while they were outside, eating everything else edible.
“One more day,” I told Ruth, raising my glass. “One more day and they’ll break completely.”
“You’re evil,” she said admiringly. “Absolutely evil.”
“No,” I corrected, thinking of Adam. Of the life we’d built, of the dreams Scott wanted to steal. “I’m just a rancher protecting her land.”
Saturday morning arrived with what I can only describe as biblical precision.
At 3:47 a.m., the Petersons’ pigs discovered that the hole in the fence had somehow gotten larger overnight, thanks to Tom’s late-night handiwork before he’d “left” for his family visit. All six pigs, led by a massive sow named Bertha, made their way onto my property and discovered the ultimate treasure: Sabrina’s Mercedes, windows cracked for ventilation.
The car alarm at 4:00 a.m. was spectacular. Through the cameras, I watched Scott stumble outside in his underwear and those ridiculous city slippers, trying to chase three pigs out of the backseat. Bertha had made herself comfortable in the driver’s seat and was enthusiastically eating what looked like Sabrina’s five-hundred-dollar calfskin purse.
“This can’t be happening,” he kept repeating, a mantra against the chaos.
But oh, it was.
The rooster recording joined the symphony at 4:30, right on schedule. This time, I’d added some peacock screams to the mix. The sound was so unholy that Connor actually fell out of bed, taking the scratchy blanket and a lamp with him.
By the time everyone congregated in the kitchen at 5:00 a.m., they looked like survivors of some apocalyptic event. Patricia’s white linen had been abandoned for what appeared to be her husband’s golf clothes from 1987 that she’d found in the attic. Madison was wearing a horse blanket as a dress. Derek-David had given up entirely and was shirtless despite the morning chill.
“We’re leaving,” Sabrina announced. “Today. Now.”
“The car—” Scott started.
“I don’t care about the car. Call a rental company.”
That’s when they discovered that the nearest car rental was at the airport, two hours away, and they were booked solid due to the rodeo. The local taxi company—one car, and Bud Thompson—was visiting his daughter in Seattle.
“We could call an Uber,” Ashley suggested hopefully.
The looks everyone gave her could have curdled milk. Uber, in rural Montana, from a ranch forty-three minutes from town with no cell service to even book it.
“I found coffee,” Brett announced triumphantly, holding up the can of real coffee I’d hidden.
It was the first genuine smile I’d seen from any of them. They were so focused on the coffee that no one questioned why Brett was searching behind ten-year-old canned goods. Small mercies in desperate times.
While they waited for the ancient percolator to work its magic, a new sound joined the morning chorus. Thunder had learned to open the barn door. Not break it down—literally work the latch with his teeth. He was now leading Bella and Scout in what could only be described as a victory parade around the house.
“How are they so smart?” Maria wailed, watching the horses through the window.
“They’re ranchers’ horses,” I said to my laptop screen, toasting them with my mimosa. “They learn from the best.”
That’s when nature called.
Literally.
The septic system, which I’d had serviced just before my strategic departure but had told Scott was “acting up lately,” chose that moment to back up. Just a little, just enough to make the downstairs bathroom unusable and create a smell that had everyone fleeing to the porch where Diablo was waiting.
The rooster had apparently decided the porch was his new kingdom. He’d established himself on the porch swing and was defending his territory with the passion of a medieval knight. Connor tried to reason with him.
“You can’t reason with a rooster.”
Diablo launched himself with wings spread and spurs ready. Connor’s retreat broke the land speed record.
“We need help,” Scott finally admitted, pulling out his phone to try calling me again.
This time I answered on the first ring, voice cheerful as Christmas morning.
“Hi, honey, how’s the ranch?”
“Mom, we need you to come back. Everything is falling apart.”
“Oh dear, what’s wrong?”
He started listing the disasters, his voice growing more frantic with each item. I made appropriate concerned noises while Ruth filmed me for posterity—my Oscar-worthy performance of a concerned mother.
“Well,” I said when he finally ran out of breath, “Tom and Miguel should be back Monday. They’ll know what to do. In the meantime, there’s a manual in the barn for all the equipment and systems. Your father wrote it all down.”
This was true. Adam had meticulously documented everything about the ranch. The manual was three hundred pages, laminated, and currently stored in the loft under approximately five hundred hay bales.
“Good luck finding it,” I added silently.
“Monday? Mom, we can’t—”
“Oh, my doctor’s calling. The specialist, you know, for my arthritis. Got to go.”
I hung up and turned the phone off again.
Through the cameras, I watched Scott throw his phone against the porch rail. It bounced off and landed in a fresh pile of pig droppings.
The day progressed like a symphony of chaos.
They tried to do laundry, but I’d left only the eco-friendly detergent that required precise measurements and hot water, which the guest wing didn’t have consistently. Madison’s white designer dress came out a patchy gray. Ashley’s silk blouse dissolved entirely.
They attempted to go to town for supplies but discovered that Scott’s BMW had a flat tire—roofing nail “accidentally” dropped near his parking spot. Sabrina’s Mercedes still had pigs in it. Bertha had claimed it as her new home, and the rental SUVs were somehow locked with the keys inside, a mystery that would have been solved if they’d noticed the helpful crow who’d learned to pick up shiny objects.
By noon, the temperature in the guest bedrooms had risen to the programmed seventy-nine. Without proper ventilation—I’d closed the attic vents—it was like a sauna. They opened windows, which let in the flies that had been attracted by all the animal activity.
“There’s food in the freezer,” Connor announced, pulling out what looked like a roast.
Nie wiedział, że to była dziczyzna z zeszłorocznego sezonu łowieckiego, oznaczona po prostu „mięso” pismem Adama. Rozmrozili ją w mikrofalówce, zamieniając w gumę. Sam zapach mógł zostać uznany za broń.
Na obiad czekały krakersy i zielone jajka, których nikt nie chciał jeść. Na zewnątrz zwierzęta zorganizowały się w coś, co wyglądało na protest. Konie stały przy kuchennym oknie, wpatrując się oskarżycielsko. Kury odkryły, że mogą wskoczyć na dach ganku i teraz dziobały okna sypialni na piętrze. Świnie wysiadły z mercedesa, żeby zbadać BMW, a jeden ambitny prosiaczek jakimś cudem dostał się do komory silnika.
„To szaleństwo” – powtarzała Patricia, wachlując się papierowym talerzykiem. „Absolutne szaleństwo”.
Potem zaczął padać deszcz.
Letnie burze w Montanie są wspaniałe – nagłe, gwałtowne i dotkliwe. Ta nadeszła o 14:00 z grzmotami, które wstrząsnęły domem. Deszcz padał z boku, wdzierając się do każdej szczeliny w oknach, które strategicznie zostawiłem nieuszczelnione. W ciągu kilku minut pokoje gościnne były przemoczone.
Ale prawdziwe odkrycie nastąpiło, gdy próbowali zamknąć okna. Stare drewniane ramy, które zamierzałem naprawić, ale przypadkowo zapomniałem o tym wspomnieć, spuchły od wilgoci. Stały nieruchomo otwarte. Brett i Connor próbowali je wyważyć, ale udało im się tylko wybić jedno całkowicie, pozostawiając ziejącą dziurę, którą deszcz z zapałem wykorzystał.
„Potrzebujemy ręczników!” krzyknęła Sabrina.
Och, kochanie, te ręczniki kempingowe nie pomogą za bardzo.
Użyli drapiącego koca, swoich ubrań, czegokolwiek, co mogłoby chłonąć wodę, żeby zatamować jej spływ. Tymczasem dach w pomieszczeniu gospodarczym, z tą maleńką nieszczelnością, którą zauważyłem, ale o której nie wspomniałem, zamienił się w wodospad. Tablica z zadaniami, którą tak starannie zalaminowałem, unosiła się na wodzie niczym mała tratwa odpowiedzialności.
Burza minęła po godzinie, pozostawiając wszystko wilgotne i pachnące mokrą wełną. Zasilanie zamigotało i zgasło. W moim zapasowym generatorze, który powinien uruchomić się automatycznie, w tajemniczy sposób zabrakło propanu. Poprosiłem Toma, żeby go opróżnił. Generator z ręcznym rozruchem w stodole wymagał przeczytania szesnastostronicowej instrukcji obsługi po japońsku. Wymieniłem instrukcje dla żartu kilka miesięcy temu, zapominając o ponownym podłączeniu.
Szczęśliwy traf.
Gdy zapadła ciemność, skulili się w salonie ze świecami, które zostawiłem. Sztuczne świeczki urodzinowe, które zapalają się ponownie po zdmuchnięciu. Obserwowanie, jak próbują zrozumieć, dlaczego świece wciąż się zapalają, było lepsze niż oglądanie telewizji kablowej.
„Moglibyśmy coś ugotować na grillu” – zasugerował Scott, próbując uratować cokolwiek z minionego dnia.
Grill gazowy był pusty. Grill węglowy wymagał prawdziwej wiedzy o węglu drzewnym. Mimo to spróbowali, uzyskując coś, co można by hojnie nazwać „wszystko sczerniałe”. Nawet warzywa były w jakiś sposób spalone i surowe.
Na kolację jedliśmy ponownie fasolę w puszce, tym razem zimną, w migoczącym świetle sztucznych świec, podczas gdy deszcz kapał z sufitu, a Diablo przechadzał się po ganku niczym upierzony strażnik.
„Chcę wrócić do domu” – powiedziała cicho Sophia.
To była pierwsza całkowicie szczera rzecz, jaką którekolwiek z nich powiedziało.
„To teraz dom Scotta” – powiedziała kwaśno Patricia. „Jego spadek, prawda, Scott? Tego chciałeś?”
Przez kamerę na podczerwień – oczywiście zasilaną bateryjnie – zobaczyłem twarz mojego syna. Wyglądał na załamanego.
Dobry.
„Po prostu pomyślałem” – zaczął.
„Myślałeś, że przejmiesz raj na emeryturę mamy” – dokończyła Sabrina. „Zmienisz go w nasz dom wakacyjny. Może wynajmiesz go, kiedy nas nie będzie. Rozmawialiście o tym miesiącami” – dodała Madison. „Ile warta jest ta nieruchomość i jak możesz ją podzielić”.
Podziel to. Moje osiemdziesiąt akrów. Nasze marzenie.
Ruth ścisnęła moją dłoń, gdy patrzyliśmy.
„Wszystko w porządku?”
„Jestem idealna” – powiedziałam i mówiłam poważnie.
O 21:00 wydarzyło się coś magicznego. Chmury się rozstąpiły, odsłaniając zachwycające nocne niebo Montany. Tysiące gwiazd, Droga Mleczna widoczna w całej okazałości. Przez kamery obserwowałem, jak wychodzą na werandę. Diablo w końcu udał się do kurnika. Przez chwilę milczeli, patrząc w górę na coś, czego większość z nich nigdy nie widziała – niebo nieskażone światłami miasta.
„To piękne” – przyznała cicho Sabrina.
„Tata to uwielbiał” – powiedział nagle Scott. „Przysyłał mi mailem zdjęcia nocnego nieba. Zawsze je kasowałem, nawet nie patrząc”.
To wyznanie zawisło w powietrzu niczym kolejna gwiazda.
„Zbudował to miejsce dla mamy” – kontynuował. „Każdy słupek ogrodzeniowy, każda grządka. Nawet kiedy chorował, pracował tutaj. A ja… nazywałem to stratą pieniędzy”.
„Powiedziałeś coś gorszego” – przypomniała mu Patricia.
Bo oczywiście, że tak.
Chwila prysła. Wrócili do swoich wilgotnych, ciemnych pokoi. Przez noktowizory obserwowałem, jak przewracają się z boku na bok na niewygodnych łóżkach. Za gorąco, raz za zimno. Szorstkie koce nie dawały im zbytniego komfortu.
O północy kojoty zaczęły wyć, nie na tyle blisko, by być niebezpiecznym, ale wystarczająco blisko, by wyraźnie je usłyszeć przez wybite okno. Potem dołączyły do nich sowy. Wtedy Berta, wciąż w mercedesie, usłyszała klakson.
Niedziela.
Jeszcze jeden dzień.


Yo Make również polubił
Naleśniki z mąki kukurydzianej w stylu południowym
Czekoladowa Ganache – Klucz do Idealnego Smaku i Konsystencji w Twoich Deserach
Zaraz po porodzie teściowie i sekretna kochanka męża wręczyli jej papiery rozwodowe – myśląc, że jest nikim, nie wiedząc, że jest ukrytą miliarderką
Najlepszy sposób na czyszczenie zasłony prysznicowej