Nazywam się Santiago Wright, mam trzydzieści lat, a moje życie w Portland w stanie Oregon przypomina niekończącą się, nieubłaganą pętlę. Wynajmuję malutki pokój na przedmieściach, gdzie ściany są wilgotne i pokryte pleśnią, a odgłosy ruchu ulicznego z autostrady brzęczą całą noc jak zmęczony silnik, który nigdy nie gaśnie. Jestem singlem, nie mam dziewczyny, żadnych długoterminowych planów. Żyję z dnia na dzień, starając się nie wybiegać myślami za daleko w przyszłość, bo boję się, że się rozpadnę.
Każdego ranka, kiedy się budzę, patrzę w lustro i mówię sobie: „Tylko dziś. Jutro będzie inaczej”. Ale jutro nadchodzi i jest tak samo, a ja wciąż zmuszam się do uśmiechu i akceptuję to.
Moje życie kręci się wokół trzech prac, niczym trzy liny zaciskające się wokół mojego czasu. W ciągu dnia pracuję jako kasjerka w małym sklepie spożywczym QuickMart na obrzeżach centrum Portland, gdzie większość klientów to albo pijani faceci wpadający z pobliskich barów, albo zestresowane matki z wrzeszczącymi dziećmi. Skanuję karty, kasuję zakupy, grzecznie się uśmiecham i staram się nie zwracać uwagi na stęchły zapach papierosów, który unosi się wszędzie, od losów Lotto po moją własną koszulę roboczą.
„Dziękuję” – mówię raz po raz, ale w myślach myślę o narastającym we mnie wyczerpaniu.
Po południu przerzucam się na dostarczanie jedzenia przez aplikację Fast Eats. Jeżdżę rowerem elektrycznym po ulicach śliskich od lekkiego, oregońskiego deszczu, pod niebem zasnutym szarą kołdrą, trzymając torby z ciepłym jedzeniem i modląc się po cichu, żeby się nie spóźnić. Każda spóźniona dostawa oznacza karę, a kara oznacza, że na kolację zamiast czegoś porządnego będę miał tanią kanapkę ze stacji benzynowej.
Późnym wieczorem pracuję na nocnej zmianie jako ochroniarz w opuszczonym magazynie na przemysłowych obrzeżach nad rzeką Willamette. Siedzę w ciemnej budce, wpatruję się w monitory kamer, walczę o to, żeby nie zamknąć oczu, podczas gdy moje ciało woła o sen. Rzadko udaje mi się wytrzymać pełne osiem godzin, zazwyczaj tylko cztery lub pięć. Budzę się z przekrwionymi oczami i bólem ciała, jakbym został pobity.
Ale wciąż zachowuję się pogodnie, przynajmniej na zewnątrz. Powtarzam sobie, że to tylko chwilowe. Będzie lepiej. Znajdę lepszą pracę, może jakąś biurową z normalnymi godzinami pracy w jednym z tych szklanych budynków w centrum miasta i w końcu będę miał czas, żeby żyć, a nie tylko przetrwać.
Moje posiłki to zazwyczaj tanie rzeczy – grillowane kanapki z serem, makaron instant albo hot dogi. Nie narzekam. Wiem, że mam więcej szczęścia niż wielu ludzi. I co miesiąc odkładam 2000 dolarów z tego, co zarabiam. Pieniądze, które muszę skrobać i oszczędzać co do grosza, żeby móc je wysłać rodzicom w Idaho.
Moi rodzice to wszystko, co miałem od dzieciństwa. Dorastałem na biednej farmie na prowincji w Idaho, kilometry od Boise, gdzie ziemia była sucha, a nieurodzaje były na porządku dziennym. Mój ojciec, Dylan Wright, to patriarchalny mężczyzna, który ceni pieniądze ponad wszystko. Nauczył mnie, że mężczyzna musi być silny, musi zarabiać i nigdy nie wolno mu narzekać.
„Pieniądze to jedyna rzecz, na której możesz polegać, synu” – mawiał chrapliwym głosem, wyczerpanym od wypalenia zbyt wielu papierosów.
Moja matka, Scarlet Wright, jest cichą, uległą gospodynią domową, która zawsze pozostawała w cieniu mojego ojca. Gotowała, sprzątała i rzadko się odzywała. Kocham ich tak, jak dziecko powinno kochać swoich rodziców. Ale ta miłość nie zawsze jest odwzajemniana.
Wysyłam im pieniądze regularnie co miesiąc, traktując to jako swój obowiązek, sposób na odwdzięczenie się za to, że mnie wychowali. Mimo to rzadko otrzymuję w zamian prawdziwą troskę czy zainteresowanie. Krótki telefon w dniu moich urodzin. SMS z pytaniem, kiedy potrzebują więcej pieniędzy.
Już ich nie winię. Po prostu akceptuję, że tak działa moja rodzina.
Tego dnia panował zimny, deszczowy, typowy dla Portlandu klimat – uporczywa mżawka, która przesiąkała do szpiku kości. Rozwoziłem jedzenie dla Fast Eats, mój rower elektryczny sunął po śliskich ulicach, odblaskowa kurtka odbijała światło sygnalizacji świetlnej, a torba z jedzeniem na plecach wciąż była gorąca, ale szybko stygła na wietrze.
W rogu mojego pękniętego ekranu telefonu odliczał czas w aplikacji. Zostało mi tylko dziesięć minut na dostarczenie tego burgera trzy przecznice stąd. Serce waliło mi jak młotem, martwiłem się o karę za spóźnienie.
„Musisz się spieszyć, Santiago, bo inaczej ci się nie uda” – powiedziałem sobie, pedałując jeszcze mocniej po mokrych ulicach.
Potem go zobaczyłem.


Yo Make również polubił
Cała moja rodzina nie mogła się tym najeść. Następnym razem zrobię podwójną porcję!
Morska Rozkosz na Talerzu: Pikantna Kłoda z Krabem, Wędzonym Łososiem i Krewetkami
Jeśli nie używasz oleju rycynowego, tracisz: 7 rzeczy, które musisz wiedzieć
Zadzwoniła do mnie po 15 latach… i zmieniła wszystko