
Mój bogaty dziadek uśmiechnął się. „Na co wydajesz te 3 400 000 dolarów z funduszu powierniczego?”. Zamrugałem. „Jaki fundusz powierniczy?”. Crystal zamarła w powietrzu, a maître d’hôtel z małą przypinką z flagą USA spojrzał na mnie i odwrócił wzrok, jak to robi dobry personel, gdy pieniądze zamieniają się w pogodę.
Nie szuka wymówek. Nie wyjaśnia. Pisze o tym, jak obudził się na plastikowych materacach i pomyślał, że to dlatego, że ktoś go nienawidził, a potem uświadomił sobie, że ktoś kochał pieniądze bardziej niż on, a tym kimś był on. Mówi, że jest trzeźwy od trzech tygodni od wszystkiego, co go znieczulało. Mówi, że teraz czyści rynny i znajduje w nich martwe wiewiórki, i jest to zarówno obrzydliwe, jak i pouczające. Mówi, że mieszka w piwnicy kościelnej z mężczyzną, który kiedyś prowadził komis samochodowy, z mężczyzną, który kiedyś kładł dachy i z mężczyzną, który kiedyś uciekał przed wszystkim, i że jedzenie, które im dają, smakuje czasem jak nadzieja, gdy makaron jest wystarczająco ciepły.
Mówi, że nie będzie mnie o nic prosił, ale będzie mi przesyłał dwadzieścia dolarów miesięcznie, dopóki go to nie zabije, bo tam, gdzie on teraz jest, matematyka jest święta, a ma dodawanie, które musi mi pokazać.
Myślę o tej dwudziestce i o tym, że to liczba, która czasem znaczy więcej niż liczby. Myślę o odrzuceniu jej, bo nie chcę być człowiekiem, który zabiera pieniądze swojemu synowi, kiedy ten liczy żetony trzeźwości, jakby to były dni, w których nie umarł. Myślę o jej spieniężeniu, bo nie chcę pozbawiać syna szansy na bycie człowiekiem, który spłaca swoje długi.
Realizuję. Odpisuję mu. Opowiadam mu o Rzymie. Opowiadam mu o kelnerce i jej akcencie, i o tym, jak w końcu nauczyłam się pić espresso, nie wyglądając przy tym jak dziecko pijące lekarstwa. Opowiadam mu o łóżku Elaine na zapleczu i o tym, jak chwasty wciąż dają o sobie znać, i jak je ścinam, i żyjemy we troje w tym napięciu, jak w domu z podłogą, która skrzypi za każdym razem w tym samym miejscu.
Nie mówię mu, że jestem dumny. Nie mówię mu, że mu wybaczam. Mówię mu, że dostałem jego list i dostałem jego dwadzieścia dolarów i że nie przyjdę go z niczego wyciągać, ale odbiorę, jeśli zadzwoni. Odpisuje dwa tygodnie później ze zdjęciem dachu w mieście, w którym nigdy nie byłem. Gonty układają się idealnie. Mężczyźni tacy jak my zawsze zauważają, kiedy linie się układają.
W lipcu Polly wysyła pocztówkę z widokiem na ocean. „Nie jesteśmy razem” – pisze. „Jesteśmy szczerzy”. Podkreśla słowo „szczerzy” dwa razy, jakby ćwiczyła. Wkładam pocztówkę do szuflady, w której kiedyś chowałam pieniądze. Uznaję, że to postęp, nawet jeśli nikt poza mną by tego tak nie nazwał.
Biorę pieniądze z Europy, których nie wydałem, bo nauczyłem się, że nie potrzebuję luksusowych hoteli, kiedy liczy się samo powietrze, i zakładam fundusz w liceum imienia Elaine. Daje on dzieciakom pięćset dolarów, kiedy wszystko się wali i mają wyjazd z zespołem, wycieczkę szkolną albo pracę w bibliotece, a buty rujnują im stopy, a rodzice mówią: „Damy radę” głosem, który znaczy: „Nie wiemy jak”. Nazywam to Funduszem Czerwonego Swetra, bo Elaine miała na sobie czerwony sweter, kiedy poznaliśmy się w kawiarni, i nie powiedziałem jej tego aż do dziesięciu lat po ślubie, kiedy robiliśmy listę zakupów i powiedziała: „Nie pisz dwa razy »banany«”, a ja powiedziałem: „Miałaś na sobie czerwony sweter”, a ona wiedziała, co mam na myśli, i nie powiedziała tego na głos, bo już nauczyliśmy się rozmawiać, nie mówiąc za każdym razem całej prawdy.
Podpisuję się pod tym swoim imieniem, mimo że mnie to swędzi. Pozwalam jednemu z nauczycieli nazywać mnie „panem Kirkiem”, mimo że dzieci nazywają mnie „Eugene”, gdy widzą mnie w alejce z warzywami i pytają o melony, jakbym był człowiekiem, który się na tym zna. Jestem człowiekiem, który się na tym zna.
We wrześniu siedzę na podwórku i wyrywam powój, a słońce odprawia tę złotą godzinę, wybaczając ci wszystkie rzeczy, które zrobiłeś w gorsze dni. Do krawężnika podjeżdża ciężarówka, którą rozpoznaję. Jest starsza niż kiedyś. Mężczyzna, który z niej wysiada, również. Stoi na chodniku jak chłopiec, który zaraz poprosi o pozwolenie na jazdę dalej niż kwartał.
„Hej, tato” – mówi Bryce.
Zostaję tam, gdzie jestem, bo chwasty mam w rękach, a dystans jest uczciwy. Przestępuje z nogi na nogę, a potem się śmieje, bo to absurdalna rzecz, jaką robią dwaj mężczyźni, kiedy nie wiedzą, jak się przywitać, bo nie byli pewni, czy będą musieli to zrobić ponownie.
„Chcesz kawy?” pytam.
„Mógłbym wypić dwadzieścia” – mówi.
W środku, z przyzwyczajenia, sięgam po kubki. Sięgam po dwa. Zapominam. Sięgam po trzy, jakbym miał pamięć mięśniową do żałoby. Odkładam jeden. Wyjmuję jeden.
Opowiada mi o dachu, który zrobił w zeszłym tygodniu, z widokiem na rzekę, o której nikt nie wie, że jest piękna, w mieście, o którym nikt nie pisze. Mówi, że nie rozmawiał z Polly od miesiąca i że ma nadzieję, że już nie płacze do snu, a on o tym nie wie. Mówi, że wysłał mi sześćdziesiąt dolarów w tym miesiącu i że było łatwiej niż w zeszłym, i to nie dlatego, że miał więcej.
Mówię mu, że nie może zostać. Mówię mu, że może wpaść. Mówię mu, że może być moim synem, nie będąc jednocześnie moim problemem. To zdanie brzmi jednocześnie okrutnie i miłosiernie, i nie przepraszam, bo miłosierdzie i podłość są kuzynami, kiedy dorastają.
Kiwa głową, jak mężczyźni, kiedy chcą płakać i wiedzą lepiej. Pije kawę i patrzy przez okno w mojej kuchni na grządkę, którą pomagał sadzić, kiedy był mały, a ja nigdy nie dotrzymywałam obietnic złożonych kobiecie. Nic o tym nie mówi, bo to już nie jest dom, w którym można udawać. Wyciera twarz grzbietem dłoni jak chłopiec. Wychodzi z kubkiem w dłoni, bo zapomniał, a ja mu na to pozwalam, bo to nie ma znaczenia i bo czasami mężczyzna musi coś wynieść z kuchni, bo inaczej wydaje się to nierealne.
Tej nocy siedzę na werandzie, a niebo zasypia i piszę jeszcze jeden list. Piszę go do Elaine. Nie piszę go w myślach. Biorę pióro do papieru i atrament do linijki, bo w tym, co widzę, jest coś, co ma znaczenie.
Opowiadam jej, co zrobiłem. Opowiadam jej o najgorszych rzeczach, o tym, z czego jestem dumny, i o tym, czego się wstydzę. Opowiadam jej o Rzymie i o dziewczynie z liceum, której wyjazd na studia został opłacony, bo mieliśmy już pieniądze na takie rzeczy. Opowiadam jej o Bryce’ie, który grzebał rękami w dachach i w bałaganie, który narobił, i o tym, jak odkrył, że niektóre bałagany sprzątają lepiej niż inne.
Mówię jej, że coś zbudowałem. Nie werandę. Nie dach. Linię na piasku, która pozwala przypływom i odpływom przychodzić i odchodzić, nie zabierając mnie ze sobą za każdym razem. Mówię jej, że zapisałem swoje nazwisko na fundusz, a moje stopy postawiłem na nowych ulicach, a moja uparta szczęka jest tam, gdzie jej miejsce: przed słowami, które trzeba było wypowiedzieć.
Na końcu piszę: „Nie wiem, czy zrobiłbyś to, co ja. Myślę, że poprosiłbyś mnie, żebym była milsza. Chyba byłam. Na swój sposób”. Zaklejam kopertę i kładę ją na kominku obok jej zdjęcia, ponieważ to rytuał, który nie wymaga poczty, a mężczyzna, który pracuje na poczcie, nie musi wiedzieć wszystkiego.
Pod koniec października odbywa się wieczór ligi kręglarskiej, podczas którego kręgle ustawiają się w pary i przysięgam, że wzór rozlanego oleju został namalowany przez kogoś, kto lubi mężczyzn w moim wieku. Roy opowiada o psie swojej córki, jakby to był jego wnuczek, a Ted opowiada sprośny dowcip, który zawsze opowiada, gdy ktoś się rozbije i nikt się nie śmieje, a i tak wszyscy się śmieją.
Kiedy wracam do domu, pod wycieraczką leży koperta. Dawny ja zauważyłby to, zanim bym na nią nadepnął. Dawny ja odłożyłby klucze dokładnie na swoje miejsce i zgasił całkowicie światło na ganku, zanim bym je otworzył. Dawny ja nie miał już w sobie zaskoczeń.
To od Bryce’a. Jest krótszy niż poprzedni. Brzmi tak: „Dołączyłem do ekipy na pełen etat. Teraz śpię w łóżku, a nie w kościele. Jestem w trzy miesiące. Wziąłem twoją dwudziestkę i wysłałem ją facetowi o imieniu Mike, który pomógł mi tej pierwszej nocy i kazał mi iść na spotkanie, mimo że było tam pełno facetów wyglądających jak wszyscy, którzy kiedykolwiek czegoś ode mnie chcieli. Poszedłem i tak. Możesz wyrzucić ten list. Chciałem tylko, żebyś wiedział, że twoje pieniądze nie są już moim bogiem. – B.”
Postawiłem go na kominku obok listu Elaine. Mężczyźni tacy jak ja trzymają kominki nawet wtedy, gdy telewizor wisi na ścianie, bo potrzebujemy miejsca na rzeczy, które nie mieszczą się nigdzie indziej.
W Święto Dziękczynienia siedzę przy własnym kuchennym stole, a krzesła są odsunięte na drugą stronę. W domu pachnie rozmarynem, cebulą i rzeczami, które wymagają czasu. Mam nowy nawyk. Nakładam dodatkowy talerz, piszę imię na serwetce i zostawiam ją pustą, bo niektórzy potrzebują zaproszenia z czymś innym niż imię. Pani Kelly puka do tylnych drzwi o dwunastej z ciastem, które w niektórych stanach legalnie może być bronią. Doradca zawodowy z liceum wpada do jednego z nich z teczką dzieci, za które do tej pory zapłaciliśmy, i uśmiechem, który mówi: „Tak, to ma znaczenie”. Roy przynosi bułki, które smakują jak hojność i szybko czerstwieją.
O drugiej trzydzieści ktoś puka. Otwieram drzwi, ale nikogo nie ma. Na wycieraczce leży ciasto. To pekan z karteczką przyklejoną pod folią. „Dla Funduszu Czerwonego Swetra” – głosi napis. Pismo należy do Polly.
O trzeciej, ciężarówka stoi na krawężniku z włączonym silnikiem. Nie parkuje. Nie skręca. Nie trąbi. Widzę mężczyznę za kierownicą. Patrzy na dom, potem na drogę, potem na swoje dłonie, a potem znowu na dom. Stoję przy zlewie w kuchni z rękami w wodzie. Kardynał na płocie obserwuje nas oboje.
Ciężarówka odjeżdża po dwóch minutach z mrugnięciem światłami stopu, które brzmi jak przeprosiny, a nie jak coś nie tak. Nie gonię jej. Nie macham. Wycieram ręce ręcznikiem, który wciąż pachnie detergentem, a nie tak, jak ręczniki, kiedy wieszaliśmy je na sznurku, bo oszczędzaliśmy energię, a nie dlatego, że to poprawiało sytuację.
Po posiłku wieszam pęk kluczy na małym haczyku przy drzwiach. Nie są podpisane. Mężczyzna z Ohio – który w mojej głowie jest z Ohio, chociaż nigdy nie poznałem jego imienia – powiedziałby, że to metafora. Nie jest. To dwa kawałki metalu na kółku. Ale to też coś innego.
W Rzymie dowiedziałem się, że mężczyźni chodzą tymi samymi ulicami przez tysiąc lat, a ich stopy tworzą bruzdy, a inni mężczyźni zanurzają w nich stopy i czują się mniej samotni. Dowiedziałem się, że miłość i zemsta to liny, które ciągną za sobą ciężar i nie da się ich dźwigać długo, jeśli chce się pójść gdziekolwiek indziej.
Mój syn nigdy nie będzie tym samym chłopcem, którym był, zanim doszedł do wniosku, że pieniądze pędzą szybciej niż moralność. Nigdy nie będę człowiekiem, który nie wie, jak to jest zadzwonić do przyjaciela i oddać syna policji. Tak to już jest. Tak będzie. Będą dachy, będą listy, będą koperty pod wycieraczkami i będzie ciasto. Będziemy liczyć miesiące. Będziemy spieniężać dwudziestki. Zasadzimy coś, co trzeba ściąć, zetniemy to i będziemy patrzeć, jak wraca i ściąć to jeszcze raz.
Sprawiedliwość stała się faktem w sposób, w jaki potrafiłem. Miłosierdzie stanie się faktem w sposób, w jaki potrafię. Jeśli gdzieś istnieje Bóg z księgą rachunkową, to On potrafi zrównoważyć moje błędy z tym, co ostatecznie zrobiłem dobrze. W Overland Park ciężar nie znika od razu. Wstaje od stołu, zanosi talerz do zlewu i przez chwilę stoi w drzwiach, bo nie wie, czy iść, czy pomóc w suszeniu.
Kiedy wiosną polecę z powrotem do Włoch, bo teraz jestem mężczyzną, który może to zrobić, zrobię zdjęcie Koloseum telefonem i wyślę SMS-a na numer, który – mam nadzieję – nadal należy do dekarza z Nebraski. Napiszę: „Wciąż tu”, a on napisze: „Wciąż tu”, a te słowa wystarczą, bo zawierają przeszłość i przyszłość, bez konieczności kłamania.
W samolocie kobieta siedząca obok mnie będzie dziergać coś dla wnuczki, której imię wymawia tak, jakby biło jej serce z zewnątrz. Zapyta mnie, dokąd jadę, a ja odpowiem: „Rzym”, a ona: „Och, żeby zobaczyć stare rzeczy”, a ja: „Tak, i żeby pamiętać, że jestem nowy”.
Będę oglądać zachód słońca z placu, gdzie kamienie są starsze niż jakiekolwiek przeprosiny, i wypowiem imię Elaine tak, jak mężczyźni odmawiają modlitwę, gdy nikt nie patrzy. Zjem coś, co smakuje jak aprobata i nie będę nikogo prosić o klaskanie. Kupię paczkę ziaren kawy w sklepie, w którym mężczyzna za ladą wciąż wierzy, że uścisk dłoni znaczy więcej niż karta lojalnościowa.
A kiedy wrócę do domu, w całym domu będzie pachniało jak w moim domu. Podłoga będzie skrzypiała w tym samym miejscu. Powój będzie zwyciężał, a ja pójdę po nożyce i pokażę mu, z czym się mierzy. Przygotuję dwie filiżanki. Naleję jedną. Drugą zostawię pustą i nie będę się wstydził. Stanę przy kuchennym oknie i popatrzę, jak jakiś mężczyzna, którego nie znam, parkuje na krawężniku, wysiądę, zapukam, a potem się rozmyślę i zostawię ciasto.
„Zapukaj następnym razem” – powiem do pustego ganku. „Nie jesteś pierwszym mężczyzną, który wstydzi się tego, co zrobiłeś. Nie będziesz ostatnim. Mamy kawę. Mamy pasztecik. Mamy fundusz dla dziewczyn, które potrzebują butów, żeby stać w pokojach, gdzie ich nie chcą. Mamy dach, który jeszcze nie przecieka. Mamy kardynała, który myśli, że płot jest jego własnością. Mamy wtorki i czwartki na kręgielni i przyjmujemy wolontariuszy. Mamy sprawiedliwość. Mamy też miłosierdzie w szpulkach. Nie zawsze korzystamy z niego na czas, ale uczymy się”.
W Overland Park niektórzy mężczyźni to ci, którzy zgrabnie zwijają linę. Inni nie. Teraz staram się być tym pierwszym. Lina gniewu ma zęby. Lina przebaczenia też. Pociągasz za obie i budujesz coś między nimi. Jeśli robisz to wystarczająco długo, mówią, wygląda to jak most.
Kładę rękę na kominku. Patrzę na dwa listy i zdjęcie. Nie odzywam się. Nie muszę. Dom znów mnie zna. To wystarczy.

Yo Make również polubił
Matkę pana młodego oskarżono o zrujnowanie ślubu „niestosowną” sukienką — ale czy naprawdę była winna?
Moja siostra opublikowała w internecie lokalizację mojego bezpiecznego domu, żeby udowodnić, że przesadzam. Dwie godziny później policja znalazła kogoś czekającego za DRZWIAMI…
Tak powstaje prawdziwy kawałek Lajcsi: 3 warstwy biszkoptu, 2 warstwy kremu i niebiańska polewa czekoladowa na wierzchu
tylko na zlewie, dzięki temu sekretnemu składnikowi możesz pożegnać się