Wyszedłem, wsiadłem do wynajętego samochodu, jechałem, aż zobaczyłem Marriotta przy autostradzie, i się zameldowałem.
Pokój miał beżowe ściany i obraz przedstawiający latarnię morską. Usiadłem na łóżku w płaszczu. Potem się położyłem. Potem płakałem, aż rozbolały mnie żebra.
Gdzieś w Connecticut moja wnuczka była z obcymi ludźmi, nikt jej nie kochał, nikt jej nie chciał.
Płakałam, aż głowa zaczęła mi pękać. Potem przestałam i wpatrywałam się w sufit.
Christopher miał rację co do prawa. Nie miałem żadnych podstaw prawnych, żadnych praw. Agencja nic mi nie powiedziała. Sądy nie chciały mi pomóc.
Ale miałem pieniądze. Miałem czas. I nie zamierzałem opuszczać Connecticut bez niej.
Wstałem i zadzwoniłem do kierownika mojego biura w Londynie.
„Petra, potrzebuję, żebyś przez jakiś czas zajmowała się sprawami zdalnie. Zostaję w Stanach.”
“Jak długo?”
„Jeszcze nie wiem.”
Rozłączyłem się i otworzyłem laptopa.
Szukałem prywatnych detektywów w Connecticut, znalazłem takiego z dobrymi opiniami i wysłałem prośbę o konsultację. Następnie szukałem kursów języka migowego – amerykańskiego języka migowego, którego używają tu osoby głuche.
Znalazłem kurs dla początkujących, który zaczyna się w przyszłym tygodniu w bibliotece na West Putnam Avenue, zapisałem się i zapłaciłem online.
Było już po północy, kiedy w końcu się przebrałam i umyłam zęby. Spojrzałam na siebie w lustrze w łazience. Pięćdziesiąt cztery lata, jet lag, opuchnięte oczy. Nie wyglądałam na kogoś, kto będzie latami szukał dziecka, ale i tak bym to zrobiła.
Niezależnie od tego, ile by to trwało i ile by to kosztowało, nauczyłbym się języka migowego, żeby po jej odnalezieniu móc jej powiedzieć w jej własnym języku, że nigdy nie przestałem jej szukać.
Zgasiłem światło.
Następnego ranka znalazłem mieszkanie przy Riverside Avenue i podpisałem roczną umowę najmu, kupiłem mapę Connecticut w księgarni i przyczepiłem ją do ściany w sypialni. W sklepie z artykułami biurowymi znalazłem pinezki.
Pierwszą pinezkę wbiłem w Greenwich, gdzie się urodziła, gdzie ją oddali. Jutro dołożę więcej pinezek, gdziekolwiek śledczy mi każe szukać, ile tylko będzie trzeba. Zabierałem wnuczkę do domu.
Zajęcia języka migowego odbywały się we wtorki i czwartki wieczorem w Bibliotece Greenwich. Sześć miesięcy po tym, jak przypięłam ten pierwszy marker do ściany, siedziałam w kręgu z dwunastoma innymi studentami, próbując sprawić, by moje palce napisały alfabet.
Moje ręce odmówiły posłuszeństwa. Nauczycielka, głucha kobieta o imieniu Carol, znów zademonstrowała. Jej palce poruszały się płynnie i szybko. Moje potknęły się o literę G. Nie mogłam utrzymać kształtu H.
„Ćwicz” – zamigała. „Codziennie. Pamięć mięśniowa”.
Ćwiczyłam w samochodzie. W kolejce w supermarkecie. Przed snem bolały mnie dłonie. Ciągle myliłam B z F.
Prywatny detektyw, którego zatrudniłem, zrezygnował po ośmiu miesiącach. Powiedział, że ślad jest zbyt zimny, a akta zbyt utajnione. Podziękowałem mu i zatrudniłem innego.
Uczęszczałem na zajęcia dwa razy w tygodniu. Po pierwszym roku potrafiłem prowadzić proste konwersacje. Gramatyka w połowie przypadków szwankowała, ale potrafiłem zadawać pytania i rozumieć proste odpowiedzi.
Zaczęłam uczęszczać na spotkania społeczności głuchych w kawiarni Stamford na Summer Street, na spotkania w klubie książki, które odbywały się co miesiąc. Ludzie byli uprzejmi, ale ostrożni. Pojawiła się słysząca kobieta, zadając pytania o adopcję, o głuche dzieci. Niektórzy myśleli, że jestem pracownikiem socjalnym. Inni po prostu trzymali mnie na dystans.
Ale ja nadal się pojawiałem.
Nauczyłam się szanować, gdy ktoś wolał migać niż mówić. Nauczyłam się nie dotykać ludzi, żeby zwrócić ich uwagę. Dowiedziałam się, że kultura Głuchych ma zasady i historię, które muszę zrozumieć, a nie tylko język do zapamiętania.
W końcu odezwała się do mnie kobieta o imieniu Rita. Uczyła w szkole dla głuchoniemych w Hartford. Pewnego popołudnia przy kawie opowiedziałem jej o mojej wnuczce.
„Zrezygnowali z niej, bo była głucha” – powiedziałem, migając w trakcie mówienia. „Od tamtej pory szukam”.
Rita patrzyła na moje dłonie, na moją twarz.
“Jak długo?”
„Minęły już dwa lata. Nauczyłam się języka migowego dla dziecka, którego nigdy nie spotkałam, żebym była gotowa, kiedy ją znajdę”.
Powoli skinęła głową.
„Popytam. Szkoły dla głuchych, programy. Może ktoś coś pamięta.”
Ale nikt tego nie zrobił. Ani w tym roku, ani w następnym.
Objechałam wszystkie agencje adopcyjne w promieniu trzystu kilometrów. Pokazałam im kilka szczegółów, które miałam. Dziewczynka urodzona w Greenwich, porzucona w wieku pięciu dni, głucha.
Większość nie chciała ze mną rozmawiać. Przepisy o ochronie prywatności, utajnione akta. Niektórzy byli wobec mnie uprzejmi. Inni po prostu wskazywali na drzwi.
Odwiedzałam sierocińce w Connecticut, Nowym Jorku, Massachusetts i Rhode Island. Przechadzałam się po pokojach wspólnych, patrząc na twarze dzieci, zastanawiając się, czy któreś z nich może być nią. Pytałam administratorów o głuche dziewczynki, o dokumenty sprzed lat. Wszędzie trafiałam na ślepe zaułki.
Mój drugi detektyw nic nie znalazł. Zatrudniłem trzeciego.
Po pięciu latach odwiedziłem ponad dwieście placówek. Miałem pięćdziesiąt dziewięć lat. Mój język migowy był teraz płynny, choć osoby szybko posługujące się migami nadal czasami mnie gubiły. Znałem ludzi ze społeczności Głuchych w trzech stanach. Znali moją historię. Niektórzy pomagali, kiedy mogli. Inni myśleli, że gonię za czymś niemożliwym.
Pewnego popołudnia siedziałem w samochodzie przed sierocińcem w Albany. Kolejna odmowa. Kolejny ślepy zaułek.
Położyłam głowę na kierownicy i płakałam.
Miałaby teraz pięć lat. Chodziłaby, mówiła w jakimś języku, którego się nauczyła. Może została adoptowana przez dobrą rodzinę. Może była szczęśliwa.
Może powinnam przestać.
Ale nie mogłam. Nie wiedziałam, gdzie jest, z kim, czy ktoś jej mówi na migi, nie wiedziałam, czy kiedykolwiek zastanawiała się nad babcią, która próbowała ją odnaleźć.
Wytarłem twarz i uruchomiłem samochód.
Społeczność Głuchych zaczęła nazywać mnie babcią, która nigdy nie przestała patrzeć. Niektórzy mówili to z podziwem. Inni mówili to, jakbym była nią opętana.
Może tak było.
Dziesięć lat po tym, jak wbiłem pierwszą pinezkę na mapie, miałem ich setki. Czerwone oznaczały agencje, z którymi się skontaktowałem, niebieskie sierocińce, które odwiedziłem, zielone szkoły dla głuchoniemych, które sprawdziłem. Ściany mojego mieszkania były pokryte mapami, listami i notatkami.
Miałem sześćdziesiąt dwa lata. Moje włosy były prawie siwe. Kolana bolały mnie od jazdy samochodem i chodzenia po uzdrowiskach, ale nie zamierzałem się zatrzymywać.
Aż pewnego wtorkowego poranka w marcu zadzwonił mój telefon.
„Czy to Nancy? Kobieta szukająca swojej wnuczki?”
Dzwoniącą była pracownica socjalna o imieniu Jennifer. Pracowała w sierocińcu w Richmond w stanie Wirginia. Ktoś ze społeczności osób głuchych wspomniał o moich poszukiwaniach.
„Chyba wiem, kogo szukasz” – powiedziała. „Jest tu dziewczynka. Jest z nami od niemowlęctwa. Jest głucha. Ma teraz dwanaście lat. Nikt jej nigdy nie adoptował”.
Moje ręce zdrętwiały. Dwanaście lat. Odpowiedni wiek.
„Jak ona się nazywa?”
„Nazywamy ją Ellen, ale to może nie być jej imię nadane przy urodzeniu. Jej dokumenty są skąpe.”
Już sięgałem po kluczyki.
„Już idę. Mogę być za sześć godzin.”
„Będę tu do piątej.”
Przejechałem prosto. Zatrzymałem się raz po benzynę i kawę. Serce nie chciało zwolnić. To mógł być kolejny ślepy zaułek. Miałem już takie telefony, tropy, które nie prowadziły donikąd.
Ale coś było inaczej.
Sierociniec znajdował się przy cichej ulicy w Richmond, w przebudowanym wiktoriańskim domu z placem zabaw na tyłach. Jennifer powitała mnie w drzwiach. Była młodsza, niż się spodziewałem, może trzydziestoletnia, ze zmęczonymi oczami.
„Jest na zewnątrz” – powiedziała Jennifer. „Czas na rekreację. Nie powiedziałam jej, że tu jesteś. Nie chciałam robić jej nadziei”.
Przeszliśmy przez budynek, mijając sypialnie, kawiarnię i pomieszczenie pełne podarowanych zabawek, i przez tylne drzwi trafiliśmy na plac zabaw.
„Tam” – powiedziała Jennifer, wskazując.
Dziewczynka siedziała samotnie na ławce przy płocie. Niska jak na dwanaście lat, z ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu, zgarbiona, podczas gdy inne dzieci grały w koszykówkę i wspinały się na sprzęt. Siedziała osobno.
„Ona tak robi” – powiedziała cicho Jennifer. „Trzyma się na uboczu. Tyle razy ją pomijano. Przyjeżdżają rodziny, poznają dzieci, wybierają kogoś innego. Po jakimś czasie chyba straciła nadzieję”.
Nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem normalnie oddychać.
„Czy mogę z nią porozmawiać?”
“Zacząć robić.”
Przeszedłem przez plac zabaw. Dziewczynka nie podniosła wzroku, dopóki nie byłem blisko. Potem szybko na mnie spojrzała i odwróciła wzrok, tak jak to się robi, gdy jest się przyzwyczajonym do niewidzialności.
Usiadłem na ławce i podpisałem.
Cześć. Mam na imię Nancy.
Szybko podniosła głowę, w oczach malował się szok. Dorośli zazwyczaj nie podpisują się w tym miejscu.
Odpowiedziała powoli i niepewnie.
„Jestem Ellen.”
Jej język migowy był podstawowy, z ograniczonym słownictwem, jak u kogoś, kto nauczył się minimum i nigdy nie miał okazji go wykorzystać.
„Czy mogę usiąść z tobą na chwilę?”
Skinęła głową.
Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Obserwowałem jej dłonie, jej twarz. Potem zauważyłem na jej lewym ramieniu, tam gdzie przesunął się kołnierzyk koszulki, małe znamię w kształcie przecinka.
Christopher miał ten sam znak w tym samym miejscu.
Ścisnęło mi się gardło.
„Ellen, czy mogę zadać ci kilka pytań na temat tego, skąd pochodzisz?”
Wzruszyła ramionami i podpisała:
„Nie wiem za dużo. Zawsze tu jestem. Od dziecka.”
Spojrzałem na budynek, w którym stała Jennifer i patrzyła. Potem z powrotem na Ellen.
„Muszę z kimś porozmawiać w środku, ale zaraz wracam. Poczekasz tu?”
Skinęła głową, przybierając ten sam pusty wyraz twarzy, jakby nauczyła się niczego nie oczekiwać.
Wróciłem do Jennifer na trzęsących się nogach.
„Muszę zobaczyć jej akta. Wszystko, co masz.”
W środku Jennifer wyciągnęła cienki teczkę.
„Urodzony w Connecticut, oddany do adopcji w wieku czterech dni przez prywatną agencję. Trafił do tej placówki w wieku sześciu miesięcy, kiedy tymczasowa opieka zastępcza agencji zakończyła się fiaskiem. Potwierdzono u niego głuchotę. Brak kontaktu z rodziną. Brak zainteresowania adopcją”.
Oś czasu się zgadza. Lokalizacja się zgadza. Znamię się zgadza.
„Potrzebuję testu DNA” – powiedziałem. „Chyba to moja wnuczka”.
Oczy Jennifer rozszerzyły się.
„Mówisz poważnie?”
„Szukałem dwanaście lat. Muszę mieć pewność.”
Załatwienie sprawy przez prawników zajęło trzy dni. Trzy dni, podczas których każdego ranka wracałem do Richmond i siedziałem z Ellen.
Porozumiewaliśmy się na migi. Proste rozmowy. Zapytała, czy mieszkam w pobliżu. Powiedziałem jej, że mieszkam daleko, ale przebyłem długą drogę, żeby się z nią spotkać.
„Dlaczego?” – zamigała.
„Bo kogoś szukam” – odpowiedziałem. „Kogoś bardzo ważnego”.
Wyniki DNA przyszły w piątek. Byłem w kancelarii mojego prawnika w Greenwich, kiedy otworzył kopertę.
„99,7% zgodności” – powiedział. „To twoja biologiczna wnuczka”.
Zakryłem twarz dłońmi i szlochałem. Dwanaście lat. Dwanaście lat szukania, jazdy, pytań, nadziei i prawie rezygnacji, a w końcu ją znalazłem.
Tym razem proces adopcyjny przebiegł szybciej. Miałam pieniądze, stabilny dom, żadnych sygnałów ostrzegawczych. Opiekunka socjalna Ellen mnie wsparła. I sierociniec też.
W ciągu trzech miesięcy staliśmy już w sądzie w Wirginii. Sędzia spojrzał na Ellen.
„Czy rozumiesz, co się dzisiaj dzieje?”
Ellen podpisała i tłumacz przemówił.
„Nancy mnie adoptuje. Mogę stąd wyjechać”.
„Co o tym myślisz?”
Ellen spojrzała na mnie i podpisała.
“Dobry.”
Sędzia uśmiechnął się i podpisał papiery.
W następnym tygodniu polecieliśmy do Londynu. Ellen siedziała przy oknie, obserwując chmury. Złożyłem jej życzenia nowego początku, mieszkania w Londynie, obietnicy, że będę ją chronić. I mówiłem poważnie.
Skinęła głową i podpisała.
„Dlaczego tak długo patrzyłeś?”
Wziąłem ją za rękę i odpowiedziałem gestem.
„Ponieważ jesteś moją wnuczką i nigdy nie przestaję szukać rodziny”.
Ona wtedy płakała. Ja też.
The plane lifted off and Ellen leaned against my shoulder. After twelve years in an orphanage, after a lifetime of being passed over, she was finally coming home.
The London flat felt too big at first. Ellen stood in the doorway of her bedroom and wouldn’t go in. Just stared at the bed, the desk, the window overlooking the street.
“It’s yours,” I signed. “Your room.”
She nodded but didn’t move.
That first month, she barely looked at me, kept her eyes down, flinched when I moved too quickly. At dinner, she ate fast like someone might take the plate away. In the mornings, she’d be awake before me, sitting on her bed, fully dressed, waiting.
I’d hired a Deaf consultant before we arrived, a woman named Miriam, who helped me retrofit the flat visual doorbell that flashed lights, smoke alarms that strobed, better lighting in every room so Ellen could see faces clearly.
But the physical changes were easier than the rest of it.
Ellen’s sign language was basic, functional. The orphanage had taught her enough to get by, but not enough to really communicate. My signing was fluent after all those years of practice, but hers had gaps everywhere.
We’d start a conversation, and she’d freeze, not knowing the signs she needed. I’d fingerspell words, she’d nod, but I could see the frustration.
Three weeks in, she signed “thank you” after dinner. Unprompted, she just looked at me and signed it.
I had to leave the room so she wouldn’t see me cry.
The second month, I enrolled her at a school for deaf students in North London therapy twice a week with a counselor who specialized in adoption trauma. Ellen went to both without complaint. Came home tired and quiet.
The other deaf students tried to include her. I’d watch during pickup, see them signing to her, inviting her to sit with them. She’d shake her head, sit alone.
Her teacher pulled me aside one afternoon.
“She’s struggling socially. The other students don’t understand why she won’t engage.”
“She spent twelve years being rejected,” I said. “She doesn’t trust it yet.”
The teacher nodded.
“We’ll keep trying.”
I made mistakes, lots of them. I’d talk while signing, mixing English and sign language structure.
One evening, Ellen’s teacher called me.
“You need to sign pure American Sign Language at home,” she said gently. “Not sim-com, not English on your lips while you sign. Ellen needs full language immersion to catch up.”
I felt like I’d failed.
“I didn’t know.”
“Now you do. It’s fixable.”


Yo Make również polubił
Wzrost liczby alergii pokarmowych: Czy jesteśmy uczuleni na żywność czy na jej nowoczesne modyfikacje?
Jak usunąć kwasowość z sosu pomidorowego?
Domowy Pieczony Sernik Cytrynowy
Naukowcy ujawniają, która grupa krwi wiąże się z najniższym ryzykiem zachorowania na raka