Na początku wprowadzałem dane, odkrywając, że każda linijka to obietnica, wraz z limitami wagowymi, kodami materiałów niebezpiecznych i kierowcami, którzy muszą być w domu na przyjęcie urodzinowe. Trzy tygodnie letnich burz zamieniły autostradę I-70 w rwącą rzekę, a biuro w istne gniazdo szerszeni. Most Morrison został zamknięty, a połowa naszej deski rozdzielczej poczerwieniała. Zobaczyłem trzy ciężarówki priorytetowe zmierzające nieubłaganie w stronę strefy awaryjnej. Moje ręce poruszyły się bez ostrzeżenia. Chwyciłem mikrofon w centrum kontroli i skierowałem je na drogę przez Conifer, a potem z powrotem na autostradę I-73. W pomieszczeniu zapadła cisza, przerywana jedynie piskiem hamulców w garażu. Pan Grant prześledził palcem moją trasę, skinął raz głową i nic nie powiedział. Następnego ranka na moim biurku wylądował stos kartek „Praca nocna – w toku”. To nie była podwyżka. To było zaufanie.
Popełniłem dwa kosztowne błędy: podmianę kodu, która wysłała elektronikę do magazynu żywności, a ziemniaki do składu komponentów elektronicznych; oraz błędne odczytanie kolumny jednostki, co spowodowało zamówienie trzy razy większej liczby palet niż było potrzebne. Kiedy pan Grant mnie wezwał, nie krzyczał na mnie. „Powiedz mi, jak zamierzasz się upewnić, że to się nie powtórzy”. Stworzyłem trzyetapową listę kontrolną, którą przykleiłem pod moją szpitalną bransoletką: wprowadzanie danych, weryfikacja i ustne potwierdzenie. Nigdy więcej nie popełniłem takiego błędu.
Problem, który nauczył mnie najwięcej, to nie ciężarówka, ale ostatnie 50 kilometrów. Nasza punktualność spadła o osiem procent w ciągu ostatnich dwóch godzin z 12-godzinnej podróży. Rozwiązanie poprzedniego menedżera? Kary. Nie zadziałało. Zamiast więc krzyczeć na fakty, zadzwoniłem do kierowców, żeby zrozumieć problem. Sal przyznał, że zawsze zatrzymywał się przed Denver, bo miał odrętwiałe oczy. Wprowadziliśmy obowiązkową, płatną przerwę kawową na parkingu dla ciężarówek na dwie godziny przed odjazdem. Opóźnienia pod koniec podróży spadły o 12 procent, incydenty związane z bezpieczeństwem zniknęły, a pan Grant powiedział niemal do siebie: „Każda podróż to historia”.
Odziedziczyłem przydomek, który jednocześnie kochałem i nienawidziłem: „Mózg”. Kiedy panował chaos, kierowcy domagali się mojej uwagi. Ale wąskim gardłem nie zawsze była droga. W Bay Area zasada „kto pierwszy, ten lepszy” prowadziła do porannych szczytów i monstrualnych popołudniowych korków. Organizowałem rozładunki, kategoryzowałem ładunki według czasu trwania i opracowałem macierz slotów dostaw, która wplatała 20-minutowe dostawy między maratonowe 90-minutowe trasy. Zespół sprzedaży krzyczał: klienci zaraz odejdą. Kierowcy narzekali. Grant potwierdził te liczby. Obroty spadły o 11 procent. W dni szczytu spadały nawet do 13 procent.
Potem przyszła kolej na sieć supermarketów, która nas wysysała z krwi i kości. Pudełka znikały z ich magazynu niczym skarpetki w suszarce. Pan Grant był gotów to wszystko rzucić. W wolnym czasie spędziłem tam weekend i zrobiłem dla ich chaosu to samo, co dla spiżarni Rosy, tylko na większą skalę. Strefy. Pierwszy wszedł, pierwszy wyszedł. Plan przyklejony do drzwi. Właściciel zadzwonił do pana Granta ze łzami w oczach. „Trzy firmy próbowały przez rok” – powiedział. „Ona zrobiła to w dwa dni”.
Mógłbym mieszkać wiecznie w Waypoint – brzęczącym oknie wykuszowym skąpanym w świetle dzięki szklanej ścianie, kawiarni pachnącej olejem napędowym i zwycięstwem – ale czułem nieodpartą potrzebę budowania systemów wszędzie, nie tylko na czyjejś mapie. Oszczędzałem, aż na moim koncie pojawiło się 3040 dolarów, wszedłem do biura Granta i ogłosiłem rezygnację. Zapiął agrafki, a potem spojrzał na mnie. „Nie jesteś dyspozytorem” – powiedział cicho. „Jesteś budowniczym”.
Firma RiseWorks Consulting mieściła się na taniej naklejce i jednostronicowym schemacie organizacyjnym. Wynająłem maleńkie biuro z widokiem na ceglany budynek, pełen nadziei, oprawiłem zdjęcie mojej matki, powiesiłem obok jej szpitalną bransoletkę i przeprowadziłem ankietę wśród wszystkich mieszkańców okolicy. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Telefony zamilkły. Nie sprzedawałem optymalizacji; sprzedawałem przetrwanie, a większość ludzi nie zdawała sobie sprawy, że się wykrwawia.
W Brier Bloom, pięknej piekarni prowadzonej przez kobietę o imieniu Sarah, która zdawała się być na skraju bankructwa, widziałem, jak półki niesprzedanych ciast marnują się o godzinie zamknięcia, więc wprowadziłem harmonogram produkcji „just-in-time”: croissanty o świcie, ciasteczka w południe, ciasta o 17:00. Ilość odpadów spadła o siedemnaście procent. Zapłaciła kopertą i torbą, która pachniała jak zbawienie.
W sobotę prowadziłam bezpłatne zajęcia w piwnicy Harbor House pod tytułem „Zbuduj swoje życie z Excelem”. Zaczęliśmy od metody FIFO w zarządzaniu zapasami, a następnie przeszliśmy do organizacji spółdzielczego żłobka. Reporter siedzący z tyłu sali napisał artykuł zatytułowany „Dziewczyna od liczb: Budowanie sprawiedliwszego Denver z ręcznika”. Rosa nazwała mnie „mistrzynią kalkulatorów”. Pan Grant nazwał mnie „architektem systemów”. Sarah natomiast uważała mnie za „wybawcę”. W ciągu jednego dnia moją skrzynkę mailową zalały dwadzieścia dwa zapytania. Zatrudniłam Mayę, spostrzegawczą osobę, która skupiała się na „dlaczego” zamiast na „jak”, aby skonfigurowała zaporę sieciową. Nasze motto stało się jej mottem: najpierw rozwijaj człowieka, potem system.
Nie wszystkie lekcje były przyjemne. Firma cateringowa skorzystała z mojego systemu zarządzania zapasami, zmniejszyła straty o 30% i sfałszowała moją fakturę. Zaostrzyłem więc warunki i sporządziłem jasną i zwięzłą, dwustronicową umowę, która przewidywała płatności ratalne: 50% przy zamówieniu, 50% po zakończeniu projektu. Bez wyjątków. Nie byliśmy organizacją charytatywną, tylko firmą.
Pod koniec roku przeprowadziliśmy się na antresolę w przebudowanym magazynie, z odsłoniętą cegłą, starymi belkami i oknem wykuszowym, które chroniło mnie przed światem zewnętrznym, osłaniając przed czystym, szarym deszczem Denver. Na parapecie umieściłem ołtarz: dwudziestodolarowy banknot w taniej czarnej ramce i szpitalną bransoletkę zwisającą spod niego niczym blada wstążka. Miałem listę oczekujących i zespół, w tym Marin, cichą matkę, którą poznałem w Harbor House, o imponujących kompetencjach. Zaczynała od archiwizacji dokumentów, a teraz zarządzała nimi z wyważoną gracją, nie znosząc przeprosin.
Artykuł w „Denver Business Journal” o reorganizacji naszej dziewięciopunktowej kawiarni został udostępniony na kilku stronach, których nigdy nie przeczytam. Internet to nie region, to sieć. Przeniósł się przez równiny do kuchni w Cedar Bluff. Daleki kuzyn zamieścił link, pytając: „Czy to nie córka Malcolma?”. Moja matka zobaczyła moje zdjęcie – marynarka, czyste logo, niebieska strzałka kompasu – i nie rozpoznała mojej twarzy. Ojciec trzymał gazetę obok gaźnika. Reakcja Alyssy była inna. Rozumiała wagę marki. Natalie Alexander nie była tylko krewną. Była konkurencją.
W słuchawkach Mai zaczęły dzwonić nieznane numery z Ohio. Zablokowała je. Zaczęły przychodzić listy, pisane ręką mojej matki, piękną kursywą: jasnoniebieskie koperty, kremowe kartki. Ułożyłam je w stos na parapecie – nieotwartych wiadomości nie chciałam analizować.
Następnie Maya przyniosła mi CV kandydatki na stanowisko koordynatora operacyjnego w Greenfield Lane Logistics. Nienaganny profil: trzy lata doświadczenia w dystrybucji, biegła znajomość żargonu (FIFO, WYSZUKAJ.PIONOWO, optymalizacja tras). Na górze CV widniało nazwisko Alyssa Caldwell.
Moja twarz pozostała beznamiętna. „Czy spełnia wymagania?” – zapytałem.
„Na papierze idealnie pasuje do profilu idealnego kandydata”.
„W takim razie postępuje zgodnie z procedurą” – powiedziałem. „Pominiemy rozmowę telefoniczną. W piątek o 16:00 podejmuję tę pracę”. Maya mrugnęła; nigdy nie przeprowadzałem rozmów kwalifikacyjnych w pierwszej turze. Ale osoba odpowiedzialna za rekrutację uszanowała ustalone przez nas zasady: przejrzystość ma pierwszeństwo przed dramatyzmem.
Trzymałem jego CV pod jarzeniówką, aż cyfry się rozmyły. Stałem przy oknie, obserwując deszcz pokrywający miasto. Podniosłem stos listów i zważyłem je: były lżejsze, niż wyglądały. Dotknąłem szyby nad dwudziestką i bransoletką. Uczciwość była moim przewodnikiem. System wymagał rozmów kwalifikacyjnych z wykwalifikowanymi kandydatami. Instynkt podpowiadał mi, żebym zamknął drzwi na dwa zamki. Wybrałem system. Pracownicy przyjdą później.
W piątek o czwartej Maya wprowadziła Alyssę do sali konferencyjnej B. Była dokładnie taka, jaką ją zapamiętałam, a jednak tak inna: rysy złagodniały o pięć lat, ten sam uprzejmy uśmiech, skrojony na miarę rodziców i sąsiadów. Jej jasnoniebieskie spodnie były drogie i zaprojektowane tak, by budzić zaufanie. Uścisnęła mi dłoń. „Pani Alexander, to dla mnie przyjemność”.
„Pani Caldwell” – powiedziałem. „Zaczynajmy”.
Usiadła, jej wzrok omiótł pokój i zatrzymał się na ścianie za mną: oprawiony dwudziestodolarowy banknot i plastikowa bransoletka. Na chwilę jej uśmiech zamarł, niczym kursor tuż przed awarią programu. Przeczytała imię i nazwisko wygrawerowane na bransoletce i linijkę pod nim. Adres nieznany. Jej twarz zrzedła.
„Ty” – mruknęła, zapierając jej dech w piersiach na dźwięk mojego imienia. „O mój Boże. Ty, Natalie…”
„Omawiamy twoje kwalifikacje” – powiedziałem spokojnie, podając sobie teczkę. „Riseworks projektuje uczciwe i przejrzyste systemy. Czy możesz opisać sytuację, w której zidentyfikowałeś i naprawiłeś poważną niesprawiedliwość wewnętrzną w Greenfield?”
Była gotowa na kolejną rozmowę kwalifikacyjną. Udawała, że gra: zespół poranny obsłużył więcej telefonów niż zespół popołudniowy; zaoferowała ośmioprocentową premię. „Sprawiedliwość” – powiedziała – „oznacza, że ci, którzy na nią zasługują, powinni zostać nagrodzeni”. Zasłużyć – to jest tu dewiza. Trzy krzesła i stołek.
„A co, jeśli system już uznał, że jesteś wśród tych, którzy na to nie zasługują?” – zapytałem. „Jaka jest twoja pierwsza reakcja?”
Zamrugała, zaskoczona. „Czy… powinnam zgłosić to do działu kadr?”
„A jeśli nie będzie działu kadr?” zapytałem cicho. „A co, jeśli sam system będzie autorytatywny i zablokuje ci dostęp?” Jej wzrok powędrował najpierw na ścianę, a potem z powrotem na mnie. Jej odpowiedzi przekształciły się w żargon. Potrafiła wyrecytować „co”, ale nie „dlaczego”. Nie nauczyła się sama. Zawsze dostawała instrukcję obsługi.
Nie pękłam. Nie triumfowałam. Zrobiłam swoje. Po dziesięciu minutach zamknęłam teczkę. „Dziękuję”. Kiedy Maya otworzyła drzwi samochodu, żeby potwierdzić parkowanie, dłoń Alyssy była zimna i drżąca w mojej.
„Czy mamy go zatrudnić?” zapytała Maya, gdy drzwi się zamknęły.
„Nie jako koordynator” – wyjaśniłem, wciąż wpatrując się w deszcz. „Zaproponuj jej standardowy sześćdziesięciodniowy okres próbny jako analityk operacyjny. Będzie podlegać Marin”.
Brwi Mai uniosły się. Marin, cicha kobieta z Harbor House, która teraz zajmowała się moimi najtrudniejszymi projektami. „Sprawiedliwy system” – powiedziała powoli Maya, a na jej ustach zaczął igrać uśmiech. „Rozumiem”.
Alyssa się zgodziła. Nie z pokory, ale z powagi. Widziała naszą radę dyrektorów, naszych klientów, naszych pracowników, którzy nie drgnęli, gdy sytuacja stawała się napięta. Od pierwszego dnia Marin wyznaczył jej prostą misję: zmniejszyć liczbę awarii dostaw na koniec cyklu w MapleMart o dziesięć procent w ciągu sześćdziesięciu dni. „Nie musisz nikogo obwiniać” – powiedziała Marin. „Musisz przeanalizować sytuację. Pierwszy raport w piątek”.
Dostawa mrożonek spóźniła się trzy godziny. Alyssa napisała schludny, dwustronicowy memorandum, obwiniając zespół odbiorczy MapleMart. Marin wezwał ją do biura. „To nie jest raport” – powiedziała, wpatrując się w ekran. „To oskarżenie. Pokaż mi ograniczenia, a nie winowajców. Czy mieli za mało personelu, czy może wyprzedziliśmy termin? Czy nasz manifest zgadzał się z zamówieniem? Nie wskazuj palcem. Udowodnij to”.
W następnym tygodniu Alyssa wykryła wadliwy kod i znalazła winowajcę: siebie. Przetworzyła zamówienie, pomijając dwa kroki z mojej trzypunktowej listy kontrolnej. Jej raport składał się z jednego zdania: przyznania się do błędu i środków naprawczych. Dane miały to do siebie, że obnażały pychę.
W czwartym tygodniu dotarła do Marin, blada, ale zdeterminowana. „Problemem nie jest MapleMart” – oznajmiła. „To my”. Wtorkowe i czwartkowe noce stanowiły 70 procent awarii, ponieważ nasi najbardziej doświadczeni ładowacze wybierali najkorzystniejsze terminy, a dwóch nowych przyjechało, realizując skomplikowane dostawy dla MapleMart w ruchliwe noce. „Wykańczamy ich” – dodała.
„Rozwiązanie?” zapytał Marin.
„Musimy zmienić harmonogram.”
„To rozkaz” – powiedział Marin. „Jesteś analitykiem. Prowadzisz rozmowy dotyczące kapitału własnego. Szósta rano w zatoce. Wyjaśnij im, dlaczego i ustal z nimi, jak to zrobić”.
O świcie, pod betonem i zimnem, Alyssa wyświetliła swoją mapę na ścianie i stanęła twarzą w twarz z sześcioma wyczerpanymi mężczyznami z kawą w dłoni i skrzyżowanymi ramionami. „Rozkład pracy jest… daleki od optymalnego” – zaczęła. S., lider zespołu, parsknął suchym śmiechem. „Chcesz powiedzieć, że to bzdura? Zmiana dzienna ma się dobrze. My harujemy”.
„Nie wiesz, co to jest” – ktoś szepnął.
Przerwał im głos za plecami. „Nie zrobiła tego” – powiedział mężczyzna, wchodząc z notatnikiem i kamizelką MapleMart. „Ale ja tak”. Harvey. Harvey z dworca autobusowego – teraz dyrektor operacyjny MapleMart. „Co mówią dane, proszę pani?”
Alyssa przełknęła ślinę. „Pisze, że rozkład jazdy jest niesprawiedliwy dla waszych kierowców” – powiedziała. „To dla nich niekorzystne. Są zbyt zmęczeni”.
Harvey spojrzał na ścianę, potem na załogę, a potem na Alyssę. „Sprawiedliwość” – powiedział cicho, pocierając kark – „zawsze sprowadza się do ludzi. Najlepszy system na świecie zawodzi, gdy pracownicy są wyczerpani. My to naprawiamy”. Atmosfera się zmieniła. Nie był to już impas, lecz sesja robocza. Opracowali hybrydowy harmonogram z indeksem zmęczenia, który oceniał zmiany na podstawie postojów, tonażu i złożoności, oraz z zasadą horyzontalnej zamiany – bezpośrednią, bezwarunkową zamianą – pozwalającą kierowcom zamieniać się pracą bez konieczności żebrania.
Opóźnienia spadły o 9,2% w piątym tygodniu i o 12,4% w szóstym. Alyssa osiągnęła cel, a nawet go przekroczyła. Poprosiła mnie o piętnastominutowy wywiad i stała tam, wpatrując się w oprawiony dwudziestodolarowy banknot i bransoletkę, zanim się do mnie odwróciła.
„Nigdy nie wiedziałam” – wyszeptała. „Myślałam, że uciekniesz. Nic nie wiedziałam o szpitalu. Nie wiedziałam, że o mało nie umarłeś. Pamiętam deszcz. Pamiętam, jak stałam tam na korytarzu. Uśmiechnęłam się”. Jej wyznanie rozdzierało serce. „Gdybym teraz zobaczyła tę dziewczynę na dworcu autobusowym, to… dałabym jej płaszcz. Wezwałabym karetkę. Poczekałabym. I najpierw przeprosiłabym – ten świat, który pozwolił jej tak skończyć”.
Nie powiedziałem, że ci wybaczam. Podpisałem jej ocenę okresową i jej ją oddałem. „Przekroczyłaś oczekiwania” – powiedziałem. „Wykonałaś swoją pracę. Masz swoje miejsce w systemie”. Marin podał jej nowy plik akt i, niedbale, zaproponował jej nocną zmianę. „Witaj w zespole, analityczko” – powiedziała. Alyssa uśmiechnęła się lekko, znużona, ale szczerze. „Wezmę nocną zmianę”.
Rozszerzenie MapleMart stało się największym kontraktem RiseWorks. Podpisaliśmy umowę w sali konferencyjnej – bez balonów, tylko podpisy i wyczuwalna ulga. Harvey uścisnął mi dłoń. „Większość wykonawców sprzedaje szybkość albo cenę” – powiedział. „Sprzedałeś mi niezawodność”. Odwracając się, by wyjść, jego wzrok padł na mój parapet. Oprawiony dwudziestodolarowy banknot. Plastikowa opaska na rękę. Zrobił dwa kroki do środka i świat zdawał się ucichnąć.
„Ty” – powiedział w końcu. To nie było pytanie. Dziewczyna siedząca na ławce. Skinąłem głową. „Nauczyłeś mnie, jaką wartość ma system” – powiedziałem mu. „Interweniowałeś”.
„Nic się nie stało” – powiedział.
„To wszystko” – powiedziałem.
Tego popołudnia spotkałam się z naszym kontrolerem finansowym i podpisałam statut fundacji, którą nazwaliśmy „Bez znanego adresu”. Nie chodziło o stypendium, ale o fundusz wdrożeniowy dla schronisk takich jak Harbor House: finansowanie szkoleń, włączanie kobiet w logistykę i działalność operacyjną, dawanie im narzędzi do odnalezienia drogi, a nie tylko nadziei.
Na moim telefonie stacjonarnym pojawił się nieznany numer z prefiksem 330. Mój ojciec. Ręka mi nie drgnęła. Docisnąłem słuchawkę do podstawy, aż dzwonek ucichł. Głuchy odgłos, który brzmiał dokładnie tak samo, jak dźwięk zamka, który słyszałem pięć lat wcześniej – tyle że tym razem moja dłoń była w środku.
O zmierzchu pojechałam na dworzec autobusowy. Zapach był ten sam: oleju napędowego i środka dezynfekującego. Położyłam mały bukiet polnych kwiatów na zimnej metalowej ławce i włożyłam do środka wysokiej jakości kolorową kserokopię dokumentu, a także laminowaną kartkę z pięcioma słowami: „Dla następnej osoby, która zaczyna”. Na parkingu zawibrował mój telefon. Wiadomość od Alyssy: „W Harbor House. Będę wolontariuszką na wtorkowych zajęciach z Excela. Nie musisz odpowiadać. Zacznij od systemu, prawda?” Uśmiechnęłam się. Zrobiła coś, co szanowałam: podjęła działania w tym świecie księgowości.
W biurze Maya ułożyła stos poczty. Bladoniebieskie i kremowe koperty wciąż tam były, nieotwarte – historie, których nie musiałam czytać, żeby zrozumieć. Pod spodem zwykła biała koperta, napisana nieznanym, skrępowanym charakterem pisma. W środku, na papierze w linie, widniał jeden wers: „Jeśli drzwi są zamknięte, pozwól nam zostać na zewnątrz i nauczyć się pukać”. To nie były przeprosiny. To było coś najbliższego prośbie ojca o pozwolenie. Wsunęłam liścik pod ramkę, nad bransoletką. Ból. Struktura. Okazja. Ołtarz był gotowy.
Podczas kwartalnego przeglądu kadr otworzyłem akta Alyssy. „Okres próbny zakończony. Cel przekroczony o 2,4%. Pozytywne opinie klientów”. Marin skinęła głową. „Przestała zarządzać, a zaczęła słuchać” – powiedziała. „Jest dobra”.
„Awans na stanowisko Analityka Poziomu 1” – powiedziałem. „Pełen pakiet benefitów. Roczny mentoring pod okiem Marina. Ocena wyników będzie oparta na naszych trzech filarach: przejrzystości, uczciwości i szkoleniach”. To nie było wybaczenie. To była integracja. Trybik wskakujący na swoje miejsce w maszynie zaprojektowanej tak, by być sprawiedliwą do granic wytrzymałości.
Później dziennikarz zapytał, czy w tak surowej kulturze jest miejsce na przebaczenie. Przez szklaną ściankę dostrzegłem Marin i Alyssę przed tablicą, pochylone nad nowym planem działania niczym chirurdzy. „Przebaczenie to prywatna sprawa” – odpowiedziałem. „Sprawiedliwość natomiast ma charakter strukturalny. Nie sprzedajemy rozgrzeszenia. Wdrażamy systemy, które zapobiegają pozostawieniu kogokolwiek w tyle, na metalowej ławce w deszczu”.
Tego wieczoru, w zaciemnionym, cichym biurze, poszedłem do holu, gdzie szczotkowane stalowe litery widniały pod nazwą RiseWorks Consulting i hasłem, o które tak ciężko walczyłem, z tym samym uporem, który pozwolił mi opuścić Ohio: „Bo każdy zasługuje na przyszłość”. Położyłem rękę na drzwiach, które kiedyś zamknęła moja matka, i otworzyłem je. Białe światło z korytarza zalało podłogę. To nie była ucieczka. To nie była zemsta. Była godzina 19:00 i nadeszła moja kolej, żeby wracać do domu. Zbudowałem stabilny, uporządkowany i cierpliwy świat. Po raz pierwszy w życiu po prostu wychodziłem z pracy.


Yo Make również polubił
Na spotkaniu rodzinnym siostra mojej żony uderzyła mnie w obecności moich dzieci. Krzyknęła: „Nie jesteś nawet prawdziwym ojcem, tylko je adoptowałeś”. Dotknąłem piekącego policzka i uśmiechnąłem się, mówiąc: „Skoro już o tym wspomniałeś”.
Gdy moja piętnastoletnia córka umierała w szpitalnym łóżku, moja matka zerwała jej maskę tlenową i ją pobiła – zażądała 25 000 dolarów za podróż do Europy. Ale kiedy wyjawiłem im ich mroczny sekret, padli na kolana i błagali o litość…
Pieczone w piekarniku faszerowane ziemniaki
Moment katastrofy F-16 Polski myśliwiec F-16 rozbił się podczas przygotowań do pokazu lotniczego w centrum Radomia, zamieniając się w kulę ognia. Rzecznik polskiego rządu poinformował, że