Jazda była rozmyciem ulewnego deszczu i strachu. Stary ford Margaret wpadł w poślizg dwa razy, ale nie zdjęła nogi z gazu. Emily, jej słodka, dwudziestoczteroletnia córka, wyszła za mąż za członka rodziny Gable trzy lata temu. Gable’owie byli „starymi fortunami” – ludźmi, którzy posiadali połowę miasta i zachowywali się, jakby byli właścicielami również jego mieszkańców. Margaret zawsze ich nienawidziła, nienawidziła sposobu, w jaki Brad Gable patrzył na Emily, jakby była dodatkiem do jego stylu życia, a nie partnerką. Ale Emily go kochała. A przynajmniej bała się go zostawić.
Kiedy Margaret zobaczyła migające czerwone i niebieskie światła przecinające przedświtowy mrok, gwałtownie zahamowała.
Przystanek autobusowy był niczym więcej niż betonową płytą z metalową wiatą, położoną kilometry od najbliższego domu. Było to miejsce dla duchów i włóczęgów, a nie dla młodej kobiety z bogatej posiadłości.
Margaret wyskoczyła z ciężarówki. Deszcz natychmiast ją przemoczył.
„Proszę pani! Proszę się cofnąć!” krzyknął policjant.
Zignorowała go. Przeszła pod żółtą taśmą.
A potem ją zobaczyła.
Emily leżała skulona w pozycji embrionalnej na błotnistym betonie. Wyglądała jak porzucona lalka. Jej piękne blond włosy były posklejane krwią i błotem. Jej twarz… Margaret zakryła usta dłonią, by stłumić krzyk, który groził rozerwaniem jej gardła. Twarz Emily była opuchnięta, purpurowo-czarna, a jej lewe oko całkowicie zamknięte. Noga była zgięta pod obrzydliwym kątem.
Miała na sobie jedynie cienką jedwabną koszulę nocną, przemoczoną i przylegającą do jej drżącego, połamanego ciała.
„Emily!” Margaret rzuciła się w błoto, czołgając się po ostatnich metrach.
Zdrowe oko Emily otworzyło się gwałtownie. Spojrzała na Margaret, ale początkowo nie rozpoznała jej, tylko pierwotny strach. Wzdrygnęła się, unosząc zmiażdżone ramię, by osłonić twarz.
„To ja, kochanie. To mama” – szlochała Margaret, pochylając się nad nią, bojąc się dotknąć jej i sprawić jej jeszcze większy ból. „O Boże. Kto to zrobił?”
Emily wydała z siebie dźwięk, który był w połowie jękiem, w połowie bulgotem. Pochyliła się do przodu, plując krwią na beton. Chwyciła Margaret za nadgarstek z przerażającą siłą.
„Srebro” – wyszeptała Emily głosem przypominającym tłuczenie szkła.
„Co?” Margaret przysunęła ucho do ust Emily.
„Ja… nie wypolerowałam dobrze serwisu do herbaty” – jęknęła Emily. Łzy ciekły jej z opuchniętych oczu. „Pani Gable… przytrzymała mnie. Brad… użył kija żelaznego nr 9. Powiedzieli… że jestem śmieciem. Powiedzieli, że śmiecie powinny stać na krawężniku”.
Świat ucichł. Deszcz, wycie syren, krzyki funkcjonariuszy – wszystko to rozpłynęło się w białym szumie czystej, destylowanej wściekłości.
Brad Gable, mąż. Pani Gable, teściowa. Pobili tę dziewczynę – tę miłą, łagodną dziewczynę – kijem golfowym z powodu zmatowiałych sreber. A potem, zamiast wezwać szpital, zawieźli ją osiem kilometrów dalej i porzucili na przystanku autobusowym w mroźnym deszczu, żeby umarła.
„Ratownicy medyczni!” krzyknęła Margaret łamiącym się głosem. „Pomóżcie jej!”
Kiedy kładli Emily na nosze, jej ręka zwiotczała w uścisku Margaret. Oczy wywróciły się.
„Rozbija się!” krzyknął jeden z medyków. „Tracimy puls! Dalej, dalej, dalej!”
Drzwi karetki zatrzasnęły się z hukiem, przerywając połączenie. W tle zawyła syrena – długi, żałobny dźwięk, który brzmiał mniej jak ratunek, a bardziej jak pieśń żałobna – Margaret stała samotnie w deszczu. Spojrzała na swoje dłonie. Były pokryte krwią córki i błotem z pobocza drogi.
Nie wsiadła z powrotem do ciężarówki, żeby od razu pojechać za karetką. Stała tam przez całą minutę, wpatrując się w ciemny las, czując, jak coś w jej ludzkiej duszy umiera, zastąpione przez coś pradawnego, zimnego i niewiarygodnie niebezpiecznego.
Część 2: Wyrok śmierci
Poczekalnia szpitala św. Judy była czyśćcem pełnym jarzeniówek i zapachu antyseptyku. Margaret chodziła tam i z powrotem, zostawiając na linoleum ślady błota na butach. Nie umyła rąk. Chciała, żeby krew tam została. Musiała o tym pamiętać.
Trzy godziny później pojawił się doktor Evans. Wyglądał na wyczerpanego. Był dobrym człowiekiem, lekarzem, którego Margaret znała od lat, a spojrzenie w jego oczach powiedziało jej wszystko, czego nie chciała wiedzieć.
„Margaret” – powiedział cicho.
„Powiedz mi” – powiedziała. Jej głos był płaski, pozbawiony wcześniejszej paniki.
„Jest w śpiączce” – powiedział dr Evans, prowadząc ją na krzesło. „Uraz czaszki jest poważny. W mózgu występuje znaczny obrzęk. Musieliśmy wiercić, żeby zmniejszyć ciśnienie, ale…” Zawahał się. „Doszło do krwawienia wewnętrznego. Pęknięta śledziona. Cztery złamane żebra. Zmiażdżona kość piszczelowa”.
„Czy ona się obudzi?” zapytała Margaret.
Doktor Evans spojrzał na podłogę, a potem z powrotem na Margaret. „Muszę być z tobą szczery. Wynik w skali Glasgow Coma Scale wynosi trzy. To najniższy możliwy wynik. Uszkodzenie mózgu… to katastrofa. Nawet jeśli jej ciało się zagoi, Emily, którą znałeś…” Wziął głęboki oddech. „Powinnaś przygotować się na najgorsze. Powinnaś się pożegnać”.
Słowa te uderzyły Margaret jak ciosy. Pożegnaj się.
„Czy mogę ją zobaczyć?”
„Krótko. Jest na OIOM-ie.”
Margaret weszła do pokoju. Maszyneria była ogłuszająca – symfonia piknięć i syków, utrzymująca zwłoki przy życiu. Emily była nie do poznania pod rurkami i bandażami. Wyglądała na malutką. Tak niewiarygodnie małą.
Margaret przysunęła krzesło do łóżka. Wzięła Emily za rękę – jedyną niezabandażowaną część jej ciała. Była zimna.
„Pamiętam, jak miałaś pięć lat” – wyszeptała Margaret, głaszcząc bladą skórę. „Spadłaś z huśtawki i obtarłaś sobie kolano. Tak strasznie płakałaś. Założyłam plaster i pocałowałam, a ty poprosiłaś o lody. I już było lepiej”.
Oparła czoło o metalową poręcz łóżka.
„Nie potrafię tego lepiej wymówić, kochanie.”
Siedziała tam godzinę, wpatrując się w pulsometr. Każdy sygnał był sekundą ukradzioną żniwiarzowi.
Potem jej myśli odpłynęły. Pomyślała o posiadłości Gable. To była potężna georgiańska rezydencja na wzgórzu, otoczona żelaznymi bramami. W środku pewnie było ciepło. Pewnie palili w kominku.
Brad prawdopodobnie spał w swoim łóżku king-size, być może lecząc obolałe ramię od zbyt mocnego zamachu kijem golfowym. Pani Gable prawdopodobnie popijała herbatę z tego samego srebrnego kompletu, którego Emily nie wypolerowała, czując się sprawiedliwie i czysto.
Nie byli na komisariacie. Policja jeszcze ich nie odnalazła; funkcjonariusze wciąż spisują zeznania, wciąż „prowadzą śledztwo”. Gable’owie mieli prawników. Mieli znajomości. Wymyśliliby historię o upadku, kradzieży samochodu albo załamaniu nerwowym.
Spali. Podczas gdy Emily umierała.
W pokoju rozległ się trzask. Margaret spojrzała w dół. Ścisnęła plastikową poręcz szpitalnego krzesła tak mocno, że ją złamała.
„Nie pozwolę im żyć, podczas gdy ty będziesz umierać” – szeptała, wtórując rytmicznemu syczeniu respiratora.
Wstała. Nie pocałowała Emily w czoło; miała dość czułości. Teraz potrzebowała czegoś innego.
Wyszła z OIOM-u, minęła stanowisko pielęgniarek, minęła płaczące rodziny. Wyszła przez automatyczne drzwi w poranny deszcz.
Wsiadła do ciężarówki. Nie skręciła w stronę komisariatu. Nie skręciła w stronę domu. Pojechała na plac budowy, gdzie pracowała jako brygadzista. Otworzyła magazyn.
Wzięła ciężki, pięciogalonowy czerwony kanister z benzyną. Wzięła pudełko wiatroodpornych zapałek. Sięgnęła po łom.
Wrzuciła je na siedzenie pasażera.
Prognoza była negatywna. Margaret postanowiła po prostu zmienić odbiorcę.
Część 3: Ścieżka zemsty
Podróż do posiadłości Gable zajęła dwadzieścia minut. Była już godzina 16:00; niebo było sinofioletowe, ciężkie od burzowych chmur.
Margaret jechała w milczeniu. Nie było radia. Żadnego wahania. Jej myśli były jak sala sądowa, sędzia i ława przysięgłych, a werdykt już zapadł.
Pamiętała dzień ślubu. Pani Gable spojrzała na suknię Margaret – ładną sukienkę z domu towarowego – i z szyderstwem zapytała, czy Margaret „zajmuje się cateringiem na tę okazję”. Pamiętała, jak Brad żartował z „chłopskich korzeni” Emily.
Zawsze traktowali Emily jak psa ze schroniska – coś, co trzeba szkolić, czesać i kopać, gdy szczekało.
Wyrzucili ją, pomyślała Margaret, z białymi palcami na kierownicy. Jak śmiecia. Na przystanku autobusowym.
Zgasiła światła półtora kilometra przed domem. Znała drogę serwisową; dostarczała tu kamienie ogrodowe lata temu, zanim Emily poznała Brada. Manewrowała ciężarówką po mokrej trawie, parkując za rzędem dębów, które zasłaniały pojazd od strony głównego domu.
Wysiadła. W powietrzu unosił się gęsty zapach mokrej ziemi i sosen. Chwyciła ciężki kanister. Paliwo chlupotało w środku, ciężka, płynna obietnica zniszczenia.
Weszła na wzgórze. Dwór majaczył przed nią, biała monstrualność lśniła miękkim, bursztynowym światłem. Wyglądał spokojnie. Jak z pocztówki.
Margaret dotarła na tylne patio. Przez francuskie drzwi mogła zajrzeć do salonu.
Brad tam był. Siedział na skórzanej sofie, trzymając w dłoni szklankę szkockiej. Oglądał telewizję. Wyglądał na zirytowanego, poruszał się wygodnie, poprawiając poduszkę.
Nie przeżywał żałoby. Nie panikował. Był zrelaksowany.
Margaret poczuła, jak śmiech narasta jej w gardle – histeryczny, urywany. Tego ranka pobił żonę do nieprzytomności, a teraz oglądał sport.
Odkręciła kanister z benzyną. Opary uderzyły ją natychmiast, ostre i chemiczne, kłując w oczy.
„Spłoń” – wyszeptała.
Zaczęła od tylnych drzwi. Ochlapała benzyną drogie meble tarasowe z drewna tekowego. Przeszła wzdłuż ogrodzenia, polewając białą elewację, zasłony widoczne przez otwarte okno i suche krzewy ozdobne rosnące pod fundamentami.
Poruszała się jak widmo. Okrążyła cały dom, zostawiając za sobą mokry, lśniący ślad akceleratora. Ostatni galon zostawiła na werandę – wielkie wejście, z którego pani Gable była tak dumna.
Wylała go na wycieraczkę. Wylała go na masywne dębowe drzwi.
Cofnęła się na trawnik, pusty pojemnik z brzękiem upadł na trawę. Deszcz przestał padać, powietrze było nieruchome i ciężkie. Idealne warunki.
Sięgnęła do kieszeni i wyjęła wiatroodporne zapałki. Zapaliła jedną.
Płomień rozgorzał, pomarańczowy i głodny na tle zmierzchu.
Znów spojrzała w okno. Zobaczyła, jak pani Gable wchodzi do pokoju i mówi coś do Brada. Brad się roześmiał.
To potwory, pomyślała Margaret. A potwory trzeba zabijać ogniem.
Uniosła rękę. Wystarczyło, że poruszyła nadgarstkiem. Gaz się zapali. Stare drewno domu zajmie się ogniem jak pochodnia. Wyjścia będą zablokowane przez ogień. Obudzi ich upał, tak jak Emily obudziła się z bólu.
„Oko za oko” – syknęła.
Jej mięśnie napięły się, przygotowując się do rzutu.
Część 4: Cud
Brzęczenie. Brzęczenie. Brzęczenie.
Wibracje w jej udzie były tak silne w tej ciszy, że Margaret podskoczyła. O mało nie upuściła zapałki na własny but.
Złapała się za pierś i jęknęła. Płomień w jej dłoni zadrżał, parząc tuż przy opuszkach palców.
Brzęczenie. Brzęczenie.
Wpatrywała się w kieszeń. Kto? Policja? Znaleźli ją?
Spojrzała na dom. Gaz parował. Jeśli teraz go nie wyrzuci, straci szansę.
Brzęczenie. Brzęczenie.
To się nie kończyło. To było nieustanne.
Z przekleństwem wytrząsnęła zapałkę i upuściła ją. Wyrwała telefon z kieszeni, gotowa krzyczeć na każdego, kto zakłóca jej sprawiedliwość.
Ekran rozświetlił jej twarz. DOKTOR EVANS.
Margaret zamarła. Po co lekarz miałby dzwonić? Żeby jej powiedzieć, że to koniec? Żeby jej powiedzieć, że Emily odeszła?
Jeśli Emily nie żyła, nie było powodu do wahania. Odpowie, wysłucha wieści, a potem spali ich wszystkich w piekle.
Przesunęła kciukiem po ekranie. „Czy ona już odeszła?” – wykrztusiła.
„Margaret?” Głos doktora Evansa brzmiał rozpaczliwie, bez tchu. „Margaret, gdzie jesteś?”


Yo Make również polubił
Przestań wyrzucać saszetki z żelem krzemionkowym – 12 genialnych sposobów na ich wykorzystanie w domu
Bułki czosnkowe
Jak wyczyścić sofę metodą ręcznika: usuwanie kurzu i plam
Gwarancja bujnego kwitnienia w ciągu 10 minut, jeśli dodasz odrobinę nawozu do roślin