Podczas naszego przyjęcia świątecznego mój brat „złote dziecko” chwycił mikrofon i zaśmiał się: „Jesteś nikim, jesteś nikim bez nas”, podczas gdy moi rodzice uśmiechali się, czekając na moje upokorzenie, ale trzydzieści minut później, gdy prywatny detektyw, którego wynajął, w końcu przeczytał swój raport na głos, cała sala ucichła, gdy zdali sobie sprawę, jak daleko zaszedłem i jak wiele zbudowałem, odchodząc od naszej toksycznej rodziny. – Page 2 – Pzepisy
Reklama
Reklama
Reklama

Podczas naszego przyjęcia świątecznego mój brat „złote dziecko” chwycił mikrofon i zaśmiał się: „Jesteś nikim, jesteś nikim bez nas”, podczas gdy moi rodzice uśmiechali się, czekając na moje upokorzenie, ale trzydzieści minut później, gdy prywatny detektyw, którego wynajął, w końcu przeczytał swój raport na głos, cała sala ucichła, gdy zdali sobie sprawę, jak daleko zaszedłem i jak wiele zbudowałem, odchodząc od naszej toksycznej rodziny.

Ostrożnie odłożyłem widelec.

„Nie jestem twoim planem awaryjnym” – powiedziałem.

Twarz taty stwardniała tak szybko, że aż zatrzasnęły się drzwi.

„Niewdzięczny” – warknął. „Po tym wszystkim, co ci daliśmy”.

Connor uśmiechnął się z zadowoleniem, ciesząc się widowiskiem.

„Tak, Val” – powiedział. „Uciekaj do swoich wielkich marzeń. Zobaczysz, jak długo wytrzymasz bez nas”.

Coś głęboko w mojej piersi pękło, nie głośno, ale wyraźnie, jakby pękał lód na jeziorze.

Drżącymi palcami złapałam lnianą serwetkę z kolan, zgniotłam ją w pięści i rzuciłam na stół. Sosjerka przechyliła się, a czerwony sos rozlał się niczym krew po białym obrusie, wsiąkając w sztuczny śnieg, który mama ułożyła tego popołudnia.

Mama jęknęła, a jej ręka powędrowała do pereł.

Tata odepchnął krzesło tak mocno, że zaskrzypiało ono na twardym drewnie z okropnym piskiem.

„To już wszystko” – powiedziałem, zaskoczony, jak spokojnie brzmiał mój głos. „Skończyłem”.

„Valerie…” zaczęła mama.

Ale ja już się ruszałem.

Wyszedłem bez płaszcza, bez rękawiczek, nawet bez ładowarki do telefonu, a grudniowy wiatr smagał mnie po twarzy, gdy przemierzałem pokryty śniegiem trawnik. Dom Brooksów jaśniał za mną, pełen ciepłych okien i starannie dobranych świątecznych dekoracji.

Za mną Connor krzyknął coś o tym, że tego żałuję i że mam się wycofać.

Nie oglądałem się za siebie.

Droga z ich zadbanej ślepej uliczki z powrotem do Albany zajęła czterdzieści minut. Wystarczająco długo, żeby odtworzyć w pamięci każdą zniewagę i każdy „żart”, który wcale nie był żartem. Każdy raz, kiedy porównywano mnie do Connora i uważano za niekompetentnego. Każdy raz, kiedy „rodzina” była wykorzystywana jak broń.

Kiedy zaparkowałem przed zaniedbanym biurem coworkingowym na State Street, trzęsły mi się ręce — nie z zimna, a ze wściekłości i czegoś, co podejrzanie przypominało wolność.

Miałem trzysta dolarów na koncie, laptopa z pękniętym ekranem i zerowy plan.

Wystarczająco dobre.

Przestrzeń coworkingowa pachniała spaloną kawą i kurzem, starym dywanem i rozpaczliwymi marzeniami. Choinka lekko pochylała się w kącie, jej lampki były na wpół wypalone, a na czubku wisiała krzywa gwiazda.

Tej pierwszej nocy spałem na biurowej sofie pod drapiącym kocem z pudła z rzeczami znalezionymi. Poduszki były grudkowate, w pokoju było przeciągi. Kaloryfer syczał, jakby kłócił się sam ze sobą.

Zarządczyni budynku, wyczerpana kobieta o imieniu Carla, z głębokimi zmarszczkami między brwiami spowodowanymi stresem, zgodziła się pozwolić mi zostać pod jednym warunkiem.

„System rezerwacji ciągle się zawiesza” – powiedziała, pocierając skronie. „Ludzie nie mogą rezerwować sal konferencyjnych, a właściciel uważa, że ​​to »duchy w maszynie«. Jak to naprawisz, możesz tu przenocować kilka nocy. Po Nowym Roku niczego nie obiecuję”.

„Zgoda” – powiedziałem.

Pracowałem do 3:00 nad ranem, oczy piekły, palce sztywniały na klawiaturze. Rozbierałem kruchy backend oprogramowania rezerwacyjnego, sklejałem skrypty zapisane na forach internetowych i tutoriale, które oglądałem o drugiej w nocy, korzystając z pożyczonego Wi-Fi. Komentowałem kod, jakbym pisał dla siebie w przyszłości – bo tak właśnie było.

O świcie system działał sprawniej niż przez ostatnie miesiące.

Wieść rozeszła się w najbardziej staromodny sposób, jaki był możliwy: na tablicy ogłoszeń w społeczności przyklejono karteczkę z napisem: „Zapytaj Val o swój bałagan techniczny”.

Dwa dni później dyrektor lokalnej organizacji non-profit przyparł mnie do muru przy ekspresie do kawy. Miałem policzki zaróżowione od zimna.

„Toniemy w arkuszach kalkulacyjnych” – powiedziała. „Rejestry darowizn, harmonogramy wolontariuszy. Ktoś powiedział, że można… „sprawić, żeby komputer wykonał więcej pracy”?

Podałem niską cenę, ponieważ panicznie bałem się utraty pracy.

Złożyłam wniosek szybko, bo bardzo bałam się porażki.

Zapłacili gotówką i skierowali mnie do osoby w departamencie edukacji stanowej, która miała dość tracenia danych o dotacjach w przestarzałych systemach, które zawieszały się co sezon budżetowy.

Po sześciu miesiącach podpisałem umowę najmu maleńkiego mieszkania typu studio nad sklepem z bajglami. Ściany były na tyle cienkie, że przez tynk słyszałem telewizor sąsiada, a zapach cebuli budził mnie co świt, ale czynsz był niski, a mieszkanie było moje.

Kupiłem prawdziwe łóżko za własne pieniądze. Używane biurko. Tablicę, która w ciągu tygodnia spalił się pod warstwami diagramów i schematów blokowych.

Wtedy zatrudniłem Garretta Lee.

Garrett był cichym, sarkastycznym facetem na moich zajęciach z programowania w college’u, tym, który zawsze kończył laboratoria dziesięć minut wcześniej i resztę czasu spędzał na debugowaniu kodu innych. Po ukończeniu studiów dostał pracę w firmie zbrojeniowej, a potem został zwolniony w serii cięć, które trafiły na pierwsze strony gazet.

Na nasze pierwsze spotkanie w barze przyszedł w pomarszczonej koszuli i ze zmęczonymi oczami, popijając czarną kawę.

„Naprawdę chcesz tworzyć oprogramowanie dla rządu?” – zapytał sceptycznie. „Wiesz, że oni nadal wysyłają faksy, prawda?”

„Dokładnie” – powiedziałem. „Są zdesperowani. Tylko jeszcze o tym nie wiedzą”.

Dzieliliśmy się kapitałem po połowie, początkowo bez pensji. Pracowaliśmy w przestrzeni coworkingowej i w moim mieszkaniu, z laptopami balansującymi na kartonowych pudłach i chwiejnych stołach.

Nasz pomysł był prosty i, jak się okazało, nie do odrzucenia: oprogramowanie usprawniające zamówienia publiczne — bezpieczne, skalowalne, zgodne z przepisami, z panelami sterowania zrozumiałymi nawet dla zestresowanego urzędnika powiatowego.

Państwo ugryzło.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama

Yo Make również polubił

5 oznak, że Twoje serce jest w poważnym niebezpieczeństwie

3. Xanthela Xanthelasma’s verschijnen als gele vlekken rond de ogen, vooral op de bovenste oogleden. Mówią, że można mieć wysoki ...

Zatrzymywanie wody: 15 produktów, których należy unikać

Zatrzymywanie wody jest spowodowane gromadzeniem się wody w organizmie, ale uważaj, nie oznacza to, że powinieneś przestać się nawadniać! Regularne ...

Liście laurowe: zaskakujący naturalny sposób na udrożnienie zatkanego ucha

Odcedź płyn i nasącz nim czysty wacik. Delikatnie nałóż miksturę na zatkane ucho lub wlej kilka kropli ciepłego naparu do ...

Leave a Comment