Oblali kelnerkę coca-colą, śmiejąc się, gdy spływała jej po twarzy. Stała tam przemoczona, zawstydzona i milcząca. Dla nich była po prostu kolejnym nikim – kimś, z kogo mogli drwić bez obawy o konsekwencje.

Nie wiedzieli, że to jej mąż był człowiekiem, dzięki któremu miasto przetrwało — i właśnie dowiedział się, co zrobili.

Sophia Martinez pracowała na nogach przez ponad sześć godzin bez przerwy. Wielka sala balowa hotelu Riverside lśniła niczym diament. Kryształowe żyrandole lśniły nad głowami najbogatszych ludzi Manhattanu, wznoszących toasty kieliszkami szampana. Sophia cicho poruszała się między stolikami, serwując drinki i zbierając talerze, niewidoczna dla wszystkich wokół.

Była do tego przyzwyczajona. Bycie niewidzialną ułatwiało życie.

„Stolikowi numer siedem należy się więcej szampana” – syknął jej menedżer z drugiego końca sali.

Sophia westchnęła cicho i skinęła głową. Znów stolik numer siedem – jej najmniej ulubiony. Pięciu młodych mężczyzn w smokingach, pijanych jeszcze przed rozpoczęciem kolacji, świętujących coś, co nazywano Ekspansją Marlo. Należeli do rodzaju mężczyzn, którzy śmiali się za głośno i traktowali ludzi jak zabawki.

Gdy podeszła, jeden z nich odchylił się na krześle i uśmiechnął się szeroko. Na jego plakietce widniało imię Ethan Marlo. Jego zegarek prawdopodobnie kosztował więcej, niż Sophia zarobiła w ciągu roku.

„Wreszcie” – powiedział z uśmieszkiem. „Umieraliśmy z pragnienia”.

„Przepraszam pana” – odpowiedziała spokojnie Sophia. Starała się mówić spokojnie – dawno temu nauczyła się, że reagowanie tylko pogarsza sprawę.

Ethan zmrużył oczy, patrząc na jej identyfikator. „Sophia, co? Masz chłopaka?”

„Jestem żonaty, proszę pana.”

To rozbawiło jego przyjaciół. „Żonaty? Szczęściarz! Co on robi, co? Kelneruje jak ty?”

Sophia zacisnęła szczękę. „Pracuje w budownictwie”.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama