„Och, nie mogę się doczekać! Tata się tym zachwycał. Mówił, że jest oszałamiający. A tak przy okazji, mały Mikey jest strasznie podekscytowany. Powiedział wszystkim w przedszkolu, że jego babcia urządza wielką imprezę”.
Liv się uśmiechnęła, wyobrażając sobie swojego czteroletniego wnuka, który nieprzerwanie paplał.
„Powiedz mu, że babcia nie może się doczekać, żeby go zobaczyć” – powiedziała.
Rozmawiali jeszcze chwilę o drobnostkach, a potem Nikki pożegnała się, mówiąc, że jest zajęta ostatnimi przygotowaniami.
Liv odłożyła słuchawkę i znów została sama ze sobą.
Dzwonek do drzwi zadzwonił dokładnie trzydzieści minut później.
Pani Evelyn Reed stała na ganku, trzymając w rękach dużą torbę na ubrania i uśmiechając się.
„Dzień dobry, pani Sutton. Przyniosłam pani piękną suknię” – powiedziała. „Podwinęłam dół, tak jak pani prosiła, i poprawiłam zaszewki. Myślę, że teraz leży idealnie”.
„Dziękuję bardzo. Proszę wejść” – odpowiedziała Liv.
Zaprowadziła ją do sypialni. Krawcowa ostrożnie wyjęła sukienkę z torby, a Liv znów ją podziwiała.
Była naprawdę piękna. Materiał delikatnie mienił się. Szmaragdowy odcień był bogaty i wyrafinowany. Krój podkreślał talię, ukrywając niewielki brzuszek. Rękawy trzy czwarte zakrywały ramiona. Profesjonalna robota – bez dwóch zdań.
„Proszę, przymierz” – poprosiła pani Reed. „Sprawdzę, czy wszystko jest w porządku”.
Liv skinęła głową i stanęła za parawanem. Zdjęła codzienne ubranie i włożyła sukienkę. Suwak zapiął się bez problemu. Materiał przylegał do jej ciała, nie krępując ruchów.
Wyszła i stanęła przed lustrem.
„Och!” – wykrzyknęła krawcowa, klaszcząc w dłonie. „Jak cudownie na tobie leży. Spójrz na tę talię, na tę postawę. Będziesz gwiazdą imprezy, serio”.
Liv spojrzała na swoje odbicie i zobaczyła elegancką kobietę w luksusowej sukni. Tak, pasowała do niej. Tak, wyglądała wspaniale.
Dlaczego więc nadal dręczyło ją uporczywe poczucie strachu?
Przesunęła dłonią po materiale, po rąbku, po talii. Wszystko wydawało się normalne. Co mogło być nie tak z tą sukienką?
„Podszewka jest z naturalnego jedwabiu” – wyjaśniła pani Reed, wskazując na szczegóły. „Twój mąż nalegał, żeby wszystko było wykonane z najlepszych materiałów. A tak przy okazji, poprosił o ukryte kieszenie w bocznych szwach, na wypadek gdybyś chciała schować tam telefon albo chusteczkę”.
Liv skinęła głową, słuchając tylko ułamkiem sekundy. Wciąż próbowała zrozumieć, co się dzieje, ale nic nie znalazła.
Może po prostu za bardzo się martwiła.
„Myślę, że wszystko jest w porządku” – podsumowała krawcowa. „Jeśli nie ma pani żadnych pytań, powinnam lecieć. Czeka na mnie jeszcze jedna klientka”.
„Tak. Bardzo dziękuję za twoją pracę” – odpowiedziała uprzejmie Liv.
Zdjęła sukienkę, przebrała się z powrotem i odprowadziła panią Reed do drzwi. Pozostawiona sama sobie, powiesiła sukienkę na wyściełanym wieszaku w szafie i stała przez długi czas, wpatrując się w nią.
Piękne. Drogie. Uszyte z miłością i dbałością.
Albo i nie.
Nie zakładaj sukienki od męża.
Głos ojca znów zabrzmiał jej w głowie i Liv zdała sobie sprawę, że nie może po prostu zapomnieć o tym śnie. Było w nim coś tak naglącego, tak realnego, że po prostu nie mogła tego zignorować.
Zamknęła szafę, odsunęła się i usiadła na łóżku.
Musiała zdecydować, co robić dalej.
Jutro była impreza.
I ta przeklęta sukienka.
Mark wrócił do domu na lunch, zgodnie z obietnicą. Liv usłyszała trzask drzwi wejściowych, usłyszała, jak wchodzi do przedpokoju, zdejmując buty. Siedziała w kuchni z kubkiem zimnej herbaty i wzdrygnęła się na dźwięk jego kroków.
„No i co, sukienka dotarła?” – zawołał z holu.
„Tak. Wszystko w porządku” – odpowiedziała, starając się, żeby jej głos brzmiał spokojnie.
Mark wszedł do kuchni, pocałował ją w czubek głowy i usiadł naprzeciwko niej.
„Przymierzałaś?”
„Mhm. Pani Reed powiedziała, że pasuje idealnie.”
„Wspaniale” – powiedział, kiwając głową z zadowoleniem. „Jutro będziesz olśniewająca. Słuchaj, muszę dziś wieczorem wpaść do mojego przyjaciela Kevina. Podrzuci trochę dokumentów do transakcji. Pewnie za jakieś trzy godziny. Nie masz nic przeciwko?”
„Nie, oczywiście, że nie” – powiedziała Liv, wzruszając ramionami. „Proszę bardzo”.
Mark zjadł lunch, obejrzał trochę telewizji, po czym ubrał się i wyszedł.
Liv odprowadziła go do drzwi, a gdy zamek zatrzasnął się za nim, zostawiając ją samą, poczuła dziwną ulgę, jakby w końcu mogła odetchnąć.
Weszła do sypialni i otworzyła szafę. Sukienka wisiała na wieszaku, spokojna i piękna.
Liv wyciągnęła rękę i przesunęła palcami po materiale. Co mogło być z nim nie tak? Może powinna po prostu przyjrzeć mu się bliżej.
Ale czego właściwie szukała?
Zdjęła sukienkę z wieszaka i położyła ją na łóżku. Usiadła obok niej, badając każdy szew, każdy ścieg. Wszystko wyglądało idealnie. Pani Reed naprawdę była mistrzynią w swoim fachu – proste szwy, staranne wykończenie, żadnych luźnych nitek ani zagnieceń.
Liv odwróciła sukienkę, przyglądając się podszewce. Jedwab był gładki w dotyku. Przesunęła dłonią po wewnętrznej stronie i nagle odniosła wrażenie, że materiał w talii jest nieco grubszy niż w innych miejscach.
A może to była jej wyobraźnia?
Wstała, zapaliła lampkę na biurku i przysunęła sukienkę bliżej światła. Zmrużyła oczy.
Nie, nie wyobraziła sobie tego.
W podszewce, tuż przy bocznym szwie w pasie, znajdowała się niewielka nierówność, tak jakby coś zostało przyszyte do środka.
Jej serce zabiło mocniej.
Liv odłożyła sukienkę i chodziła po pokoju, zaciskając i rozluźniając pięści.
Jakie głupie myśli wkradają mi się do głowy? To pewnie tylko podwójny szew albo wzmocnienie, żeby materiał się nie rozciągał. Zwykłe krawiectwo.
Ale głos jej ojca nie przestawał dźwięczeć jej w uszach.
Nie zakładaj sukienki od męża.
Wróciła do łóżka, podniosła sukienkę i ponownie ostrożnie wymacała to miejsce. Zdecydowanie coś tam było – coś cienkiego, wszytego między warstwy materiału.
Jej ręce zaczęły drżeć.
Liv usiadła na brzegu łóżka, tuląc sukienkę do piersi.
Co powinna zrobić? Rozerwać szew?
Gdyby tam nic nie było, zrujnowałaby pracę krawcowej, a wtedy musiałaby wytłumaczyć Markowi, dlaczego pocięła jego drogi prezent.
A co jeśli coś takiego istnieje?
Zamknęła oczy, próbując się uspokoić. Pamiętała twarz ojca ze snu, jego poważne spojrzenie, głos, w którym nie było cienia wątpliwości. Nigdy nie odzywał się bez powodu. Nawet za życia, kiedy ją przed czymś ostrzegał, zawsze okazywał się mieć rację.
Decyzja była naturalna.
Wstała, podeszła do komody i z górnej szuflady wyjęła małe nożyczki do szycia. Potem wróciła do łóżka, zapaliła jasną lampę i rozłożyła sukienkę na lewą stronę.
Znalazła miejsce, w którym wyczuła nierówność — w bocznym szwie, bliżej talii, gdzie podczas normalnego noszenia nikt nie zwróciłby uwagi na lekkie zgrubienie.
Liv wzięła głęboki oddech, wzięła nożyczki i ostrożnie wyciągnęła pojedynczą nitkę ze szwu podszewki. Pociągnęła. Nić łatwo puściła, a w jedwabiu pojawiło się małe rozcięcie. Ostrożnie poszerzyła otwór, starając się nie uszkodzić głównego materiału sukienki.
Jej palce drżały tak bardzo, że musiała przerwać pracę i odłożyć nożyczki, żeby się uspokoić.
Po czym podjęła się tego zadania na nowo.
Szczelina stała się większa.
I nagle coś białego wylało się z niego.
Ciemną narzutę posypano drobnym proszkiem, np. mąką lub skrobią kukurydzianą.
Liv zamarła, nie wierząc własnym oczom. Proszek wysypywał się co chwila – odrobina, szczypta, może łyżeczka.
Biały. Drobnoziarnisty. Bezwonny.
Co to jest? Dlaczego?
Zerwała się z łóżka, upuszczając sukienkę. Jej oddech stał się płytki. W skroniach zaczęło pulsować.
To nie mógł być wypadek.
Ktoś celowo wszył to wewnątrz podszewki.
Ocena.
Mark to zrobił — albo raczej kazał to zrobić krawcowej.
Ale dlaczego?
Co to był za proszek?
Liv podeszła do szafki nocnej, drżącymi rękami wzięła telefon i wybrała numer przyjaciółki.
Iris była chemiczką pracującą w laboratorium szpitalnym. Jeśli ktokolwiek mógł jej pomóc to zrozumieć, to właśnie Iris.
„Iris… hej.” Jej własny głos brzmiał obco, przestraszony. „Możesz teraz rozmawiać?”
„Liv? Co się stało? Brzmisz dziwnie” – powiedziała Iris, natychmiast ożywiona.
„Ja… ja potrzebuję twojej pomocy natychmiast.”
„Coś się stało? Gdzie jesteś?”
„Do domu”. Liv przełknęła ślinę. „Iris, znalazłam w sukience trochę białego proszku. Był wszyty w podszewkę. Nie wiem, co to jest, ale strasznie się boję”.
Na linii zapadła cisza.
Wtedy Iris cicho zapytała: „Która sukienka?”
„Ten, który Mark zamówił mi na urodziny.”
Kolejna pauza, tym razem dłuższa.
„Liv, posłuchaj mnie uważnie” – powiedziała Iris. Jej głos stał się szorstki, profesjonalny. „Nie dotykaj więcej tego pudru. Nie dotykaj go wcale. Jeśli dotknęłaś go rękami, natychmiast idź i umyj je kilka razy mydłem. Włóż sukienkę do plastikowego worka i zamknij go. I zbierz niewielką ilość pudru do osobnego worka, ale zrób to w rękawiczkach. Zrozumiano? Masz rękawiczki w domu?”
„Tak. Gumowe rękawiczki do mycia naczyń.”
„To zadziała. Pobierz próbkę i przynieś ją do laboratorium. Jestem teraz w pracy. Przyjdź jak najszybciej.”
„Iris, przerażasz mnie.”
„Nie chcę cię straszyć, ale to może być cokolwiek – od nieszkodliwego talku po coś bardzo niebezpiecznego. Musimy to tylko sprawdzić. Ubieraj się szybko i chodź tu.”
Liv się rozłączyła. Jej ręce trzęsły się jeszcze bardziej.
Poszła do łazienki, namydliła ręce i zaczęła je szorować pod gorącą wodą. Namydlała się, spłukiwała i znowu namydlała. Jej skóra poczerwieniała, ale myła się dalej, jakby próbowała zmyć nie tylko proszek, ale i paniczny strach, który ją ogarnął.
Potem wróciła do sypialni, wyjęła z kuchni gumowe rękawiczki i plastikowe torby, założyła rękawiczki, wzięła małą, zamykaną torebkę i ostrożnie zebrała szczyptę białego proszku z narzuty. Zamknęła ją i włożyła do kieszeni kurtki.
Starannie złożyła sukienkę, starając się nie rozsypać resztek proszku, i spakowała ją do dużego worka na śmieci. Zawiązała go i schowała w szafie.
Następnie zdjęła rękawiczki, jeszcze raz umyła ręce, ubrała się i wybiegła z domu.
W drodze do laboratorium starała się nie myśleć o tym, co się dzieje. Włączyła radio, żeby zagłuszyć głosy w swojej głowie, ale muzyka ją drażniła i wkrótce je wyłączyła. W milczeniu obserwowała drogę, sygnalizację świetlną i pieszych.
Wszystko wydawało się nierealne, jakby oglądała film o czyimś życiu.
Iris spotkała ją przy wejściu do budynku laboratorium. Miała na sobie biały fartuch, włosy związane do tyłu i poważny wyraz twarzy.
„Daj mi to” – powiedziała, biorąc woreczek z proszkiem. „Zaczekaj tu. Przeprowadzę szybką wstępną analizę”.
Liv stała dalej na korytarzu, opierając się o zimną ścianę. Czas ciągnął się boleśnie wolno – dziesięć minut, dwadzieścia, potem pół godziny.
Miała właśnie zapukać do drzwi laboratorium, gdy te się otworzyły i wyszła Iris.
Jej twarz była blada.
„Chodźmy porozmawiać do mojego biura” – powiedziała cicho.
Weszli do małego biura na końcu korytarza. Iris zamknęła drzwi, usiadła przy stole i gestem wskazała Liv, żeby usiadła naprzeciwko niej.
„Liv, to nie jest talk ani skrobia kukurydziana” – zaczęła. „To bardzo niebezpieczna substancja”.
„Co?” wyszeptała Liv.
„Przeprowadziłem test ekspresowy, który wykazał obecność związków toksycznych. Aby dokładnie ustalić, co to jest, potrzebujemy pełnej analizy. Ale mogę powiedzieć z całą pewnością – to trucizna”.
Słowo zawisło w powietrzu niczym cios.
„Trucizna, która aktywuje się w kontakcie z wilgocią i ciepłem” – kontynuowała Iris. „Ma to na myśli, gdy człowiek się poci. Gdybyś założyła tę sukienkę i spędziła w niej kilka godzin, zwłaszcza poruszając się, tańcząc, podniecając – czyli na imprezie – twoja skóra wydzielałaby pot, a trucizna zaczęłaby się wchłaniać”.
„Co… co by się wtedy stało?” zapytała Liv.
„Najpierw osłabienie, zawroty głowy, potem nudności, przyspieszone bicie serca – a potem, w zależności od dawki i czasu ekspozycji, mogło dojść do zatrzymania krążenia” – powiedziała Iris. „Wyglądałoby to na naturalną śmierć z powodu niewydolności serca, zwłaszcza u pięćdziesięcioletniej kobiety na uroczystym wydarzeniu, gdzie jest podekscytowana, pije wino i przeżywa emocje”.
Liv zakryła twarz dłońmi.
To nie mogło być prawdą. To musiał być koszmar. Kolejny sen, z którego wkrótce się obudzi.
„Liv, posłuchaj mnie”. Iris podeszła bliżej i wzięła ją za ręce. „Rozumiem, że to dla ciebie szok, ale musimy działać. Musisz natychmiast zgłosić się na policję”.
„Policja?” Liv uniosła głowę, a łzy spływały jej po policzkach. „Iris, to Mark. Mój mąż. Jesteśmy razem od dwudziestu lat. Jak on mógł…”
„Nie wiem jak ani dlaczego” – przerwała delikatnie Iris – „ale fakt pozostaje faktem: ktoś chciał cię zabić i upozorować wypadek. Zamówił tę sukienkę, prawda?”
„Tak… ale może krawcowa” – powiedziała Liv z rozpaczą. „Może to była ona”.
„Dlaczego krawcowa miałaby cię zabić? Czy ona w ogóle cię zna?”
Liv zamilkła. Oczywiście, że nie. Pani Reed była po prostu krawcową poleconą przez Nikki. Nie miały powodu do wrogości.
„Liv, musisz iść na policję” – powtórzyła stanowczo Iris. „Przekażę ci oficjalny raport o składzie tej substancji. Mam znajomego detektywa – dobrego człowieka. Zadzwoń do niego i spotkaj się z nim”.
Liv skinęła głową, nie mogąc wydobyć głosu.
Iris wybrała numer, porozmawiała z kimś, po czym podała Liv kartkę z numerem telefonu.
„Nazywa się detektyw Leonard Hayes. Wyjaśniłem mu wszystko. Czeka na twój telefon.”
Liv drżącymi palcami wzięła papier, wstała i opuściła biuro.
Na korytarzu zatrzymała się, oparła o ścianę i próbowała zebrać myśli.
Mark chciał ją zabić.
Jej mąż, ojciec jej dziecka, mężczyzna, z którym spędziła większą część życia.
Jak to było możliwe?
Wybrała numer detektywa. Po kilku sygnałach odebrał męski głos.
Mówi Leonard Hayes.
„Cześć”. Jej głos drżał. „Nazywam się Olivia Sutton. Iris dała mi twój numer”.
„Tak, wiem, pani Sutton” – powiedział. „Rozumiem, jak trudne to dla pani teraz jest, ale muszę się z panią spotkać jak najszybciej. Gdzie pani jest?”
„W pobliżu laboratorium medycznego na Maple Street.”
„Dobrze, będę za jakieś dwadzieścia minut. Czekaj na mnie przy wejściu i nigdzie nie wychodź.”
Liv wyszła na zewnątrz i usiadła na ławce przy wejściu. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. W głowie miała mgłę. Ludzie przechodzili obok. Samochody przejeżdżały ulicą. Wszystko wydawało się takie odległe, takie obce.
Dwadzieścia minut później podjechał ciemny, nieoznakowany samochód. Wysiadł z niego mężczyzna po pięćdziesiątce, ubrany w ciemną kurtkę, o zmęczonej, ale skupionej twarzy.
„Pani Sutton?” zapytał, wyciągając rękę. „Detektyw Leonard Hayes. Chodźmy porozmawiać”.
Weszli do holu budynku i usiedli na sofie w rogu. Detektyw wyjął notes i długopis.
„Opowiedz mi wszystko od początku” – powiedział. „Nie spiesz się, ale postaraj się zapamiętać wszystkie szczegóły”.
Liv zaczęła mu opowiadać o śnie, o swoim ojcu, o sukience, którą dał jej Mark, o tym, jak rozerwała podszewkę i znalazła puder. Głos jej się załamał, łzy popłynęły, ale mówiła dalej.
Detektyw Hayes słuchał w milczeniu, od czasu do czasu robiąc notatki.
Kiedy skończyła, zamknął notatnik i skinął głową.
„Pani Sutton, mam pani coś do powiedzenia” – powiedział poważnie. „Pani mąż, Mark Sutton, jest od jakiegoś czasu pod obserwacją. Prowadzimy śledztwo w sprawie poważnych oszustw finansowych. Ma poważne długi wobec pewnych osób. Bardzo poważne długi”.
Liv otarła łzy grzbietem dłoni.
„Jakie długi? On pracuje. Mamy stały dochód.”
„Był zamieszany w nielegalne transakcje nieruchomościami, pożyczał pieniądze od organizacji przestępczych i je stracił” – powiedział Hayes. „Kwota jest bardzo duża i grożono mu przemocą. Ale sześć miesięcy temu ubezpieczał cię na dużą sumę. Zgłosiliśmy to wtedy jako podejrzane, ale nie mogliśmy niczego udowodnić”.
Ubezpieczenie.
Ubezpieczył ją i miał otrzymać pieniądze po jej śmierci.
Więc naprawdę chciał ją zabić — dla pieniędzy.
„Wygląda na to”, kontynuował łagodnie detektyw. „A ta sukienka miała sprawić, żeby wyglądało to na nieszczęśliwy wypadek. Zawał serca na imprezie to częsty przypadek u kobiet w twoim wieku, zwłaszcza w stresie i pod wpływem alkoholu”.
Liv wpatrywała się w podłogę, nie mogąc podnieść głowy.
Dwadzieścia lat małżeństwa. Dwadzieścia lat miłości, troski, wspólnych trudności – i to wszystko było kłamstwem, przynajmniej przez ostatnie kilka miesięcy.
„Co mam zrobić?” zapytała cicho.
„Teraz zabierzemy sukienkę jako dowód” – powiedział Hayes. „Próbkę prochu też. Iris Reed już zgodziła się sporządzić oficjalny raport. Reszta to robota policji, ale potrzebujemy twojej pomocy. Jutro masz urodziny, prawda?”
“Tak.”
„Oto, co proponuję”. Detektyw Hayes nachylił się bliżej. „Idź na swoje przyjęcie – ale nie w tej sukience. Załóż inną, a będziemy gotowi do interwencji w każdej chwili. Mark Sutton oczekuje, że założysz tę sukienkę i zginiesz. Kiedy zobaczy cię w innym stroju i żywą, prawdopodobnie się zdenerwuje, może się zdradzi, a my go aresztujemy”.
„Chcesz, żebym była przynętą?” Liv spojrzała w górę przerażona.
„Niezupełnie” – powiedział spokojnie. „Chcemy po prostu, żeby wszystko przebiegało jak zwykle, ale pod naszą kontrolą. Będziecie bezpieczni. Obiecuję. Moi ludzie będą w pobliżu”.
Liv milczała, rozważając propozycję. Część jej chciała uciec, schować się i nigdy więcej nie zobaczyć Marka. Ale inna, silniejsza część pragnęła sprawiedliwości.
Próbował ją zabić – matkę swojego dziecka. Musiał za to odpowiedzieć.
„W porządku” – powiedziała stanowczo. „Zgadzam się. Zrobimy to”.
Detektyw Hayes skinął głową z szacunkiem.
„Jesteś silną kobietą, pani Sutton. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję.”
Omawiali szczegóły jeszcze przez chwilę. Potem detektyw wyszedł, zabierając sukienkę ze sobą jako dowód.
Liv stała nadal przed laboratorium, wpatrując się w pustą drogę.
Zbliżał się wieczór. Wkrótce Mark wróci do domu, a ona będzie musiała spojrzeć mu w oczy, wiedząc, że życzy jej śmierci – porozmawiać z nim, uśmiechnąć się, udawać, że wszystko jest w porządku.
Wróciła do domu, ledwo stojąc z wyczerpania i szoku. Weszła do domu, rozebrała się i położyła na sofie, przykrywając się kocem. Oczy same się zamknęły, ale sen był niemożliwy. W głowie kłębiły się tylko niekończące się myśli, nie dające spokoju.
Przypomniała sobie ostatnie kilka miesięcy — jak Mark stał się bardziej wycofany, drażliwy; jak często wychodził z pokoju, gdy dzwonił telefon; jak nalegał na wykupienie ubezpieczenia na życie.
„Mówią, że to konieczne dla bezpieczeństwa rodziny” – powiedział jej.
Wszystkie te drobne rzeczy, na które nie zwracała uwagi, ułożyły się teraz w przerażający obraz.
Planował to długo i skrupulatnie.
I niemal stała się ofiarą jego planu.
Ale jej ojciec ją uratował.
Nawet po śmierci chronił swoją córkę.
„Dziękuję, Tato” – wyszeptała Liv w pustkę. „Dziękuję, że mnie nie zostawiłeś”.
Znów popłynęły łzy, ale tym razem nie były to tylko łzy żalu, ale także łzy wdzięczności i determinacji.
Jutro pójdzie na imprezę, a Mark zda sobie sprawę, że jego plan się nie powiódł.
Drzwi wejściowe zatrzasnęły się. Jej mąż wrócił.
Liv szybko otarła łzy i wstała z sofy, starając się zachować spokój.
„Liv, wróciłem!” – zawołał Mark z przedpokoju.
„Jestem tutaj” odpowiedziała, wchodząc na korytarz.
Przyjrzał się jej uważnie.
„Wyglądasz trochę blado. Wszystko w porządku?”
„Tak, po prostu zmęczona”. Wymusiła uśmiech. „Cały dzień byłam na nogach, szykując się”.
„Rozumiem. No to odpoczniesz jutro na przyjęciu”. Wszedł do kuchni. „Co na obiad?”
Liv w milczeniu podążyła za nim.
Po raz pierwszy od dwudziestu lat małżeństwa spojrzała na męża, jakby był kimś obcym.
Noc minęła w niespokojnej drzemce. Liv zapadała w niespokojny sen, a potem budziła się, słysząc oddech męża obok siebie. Za każdym razem, gdy otwierała oczy, serce zaczynało jej walić. Rzeczywistość powracała niczym ciężki ciężar.
Mark spał spokojnie, lekko chrapiąc. Ten spokój wydawał się jej potworny.
Jak mógł spać tak spokojnie, planując zamordowanie własnej żony?
Rano obudził się pierwszy, przeciągnął się i zwrócił się do niej z uśmiechem.
„No cóż, solenizantko, powitajmy twój dzień” – powiedział radośnie.
Pocałował ją w policzek, a Liv ledwo powstrzymała się przed odsunięciem.
„Dzień dobry” – zdołała powiedzieć.
Zjedli śniadanie w niemal całkowitym milczeniu. Mark przeglądał telefon, od czasu do czasu komentując pogodę i ruch uliczny. Liv mechanicznie żuła tost, nie czując jego smaku.
Detektyw Hayes zadzwonił wczoraj wieczorem, gdy Mark brał prysznic i powiedział jej, że wszystko jest gotowe. Jego ludzie będą w restauracji przebrani za stałych klientów. Liv miała zachowywać się naturalnie i czekać.
„Słuchaj, muszę wpaść do biura dziś po południu” – powiedział Mark, dopijając kawę. „Wrócę wieczorem, odbiorę cię i pojedziemy na imprezę. Przygotuj sukienkę wcześniej, żebyś nie musiała się spieszyć”.
Liv skinęła głową, nie podnosząc wzroku.
“Dobra.”
Wyszedł około pierwszej, a ona znów została sama.
Poszła do sypialni, otworzyła szafę i wyjęła niebieską sukienkę, którą chciała założyć od samego początku. Prostą, elegancką, taką, w której czuła się naprawdę komfortowo.
Powiesiła je na drzwiach szafy i długo się w nie wpatrywała, próbując zebrać myśli.
Zadzwonił telefon. To była Nikki.
„Mamo, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!” – głos córki był radosny, pełen ciepła. „Jak się masz?”
„Dziękuję, kochanie” – Liv starała się brzmieć radośnie. „W porządku, tylko trochę się denerwuję”.
„Już w drodze. Będziemy u ciebie za godzinę. Mikey tak się zdenerwował, że zapomniał o swoim ulubionym samochodziku w domu. Musieliśmy zawrócić” – zaśmiała się Nikki. „Słuchaj, przymierzałaś tę sukienkę? Tata się nią zachwycał. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jaka jest piękna”.
Liv przełknęła gulę w gardle.
„Przymierzyłam” – powiedziała powoli. „Ale wiesz… postanowiłam założyć inną. Tę niebieską. Pamiętasz?”
Nastąpiła krótka pauza.
„Inny? Ale mamo, tata zamówił go specjalnie.”
„Nikki, proszę, nie kłóć się”. Głos Liv zabrzmiał ostrzej, niż zamierzała. „Założę to, w czym czuję się komfortowo. W końcu to moja impreza”.
„Dobra, dobra”. Nikki była wyraźnie zaskoczona tonem. „Jak chcesz. Najważniejsze, żebyś była szczęśliwa. Buziaki. Do zobaczenia wkrótce”.
Liv odłożyła telefon i usiadła na łóżku.
Przed nią czekał najtrudniejszy dzień w życiu. Musiała się uśmiechać, przyjmować gratulacje, rozmawiać z gośćmi – i przez cały czas wiedzieć, że mężczyzna stojący obok niej próbował ją zabić.
Wstała i podeszła do lustra. Pięćdziesiąt lat. Zmarszczki wokół oczu. Siwe pasma we włosach, które skrzętnie ukrywała. Zwykła kobieta, która wiodła zwyczajne życie, pracowała jako księgowa, wychowała córkę, prowadziła dom.
Co zrobiła źle? Czym zasłużyła na taką zdradę?
W jej oczach pojawiły się łzy, ale zmusiła się, żeby je powstrzymać.
Nie. Dziś nie będzie płakać.
Dziś byłaby silna.
Liv poszła do łazienki, odkręciła prysznic i długo stała pod gorącym strumieniem, próbując zmyć ciężar z duszy. Potem wysuszyła włosy, nałożyła lekki makijaż, ubrała się w luźne ciuchy i czekała.
Nikki i jej rodzina przybyli pierwsi. Jej zięć, Darius, niósł ogromny bukiet róż. Jej wnuk, Mikey, pobiegł przed wszystkimi i rzucił się w ramiona Liv.
„Babciu, wszystkiego najlepszego! Kupiliśmy ci największy tort!” – oznajmił dumnie.
Liv przytuliła go, wdychając zapach szamponu dla dzieci i na chwilę zapomniała o wszystkim. To było prawdziwe. To było to, dla czego warto było żyć.
„Dziękuję, kochanie” – wyszeptała i pocałowała go w czubek głowy.
Nikki objęła matkę, a Liv poczuła, że córka przygląda się jej twarzy z lekkim niepokojem.
„Mamo, naprawdę wszystko w porządku? Wyglądasz, nie wiem… dziwnie.”
„Nic mi nie jest, jestem tylko trochę zmęczona przygotowaniami”. Liv odsunęła się i uśmiechnęła. „Wejdź, usiądź. Zrobię herbatę”.
Usiedli w kuchni. Mikey paplał bez przerwy, opowiadając o przedszkolu i nowych przyjaciołach. Darius omówił szczegóły wieczoru z Nikki, upewniając się, o której godzinie muszą być w restauracji.
Liv siedziała z nimi, kiwała głową, odpowiadała na pytania, ale miała wrażenie, że obserwuje to wszystko z dystansu.
Mark wrócił do domu o trzeciej. Był w dobrym humorze, przytulił Nikki, poczochrał wnuka po włosach i uścisnął dłoń Dariusza.
„Czas się szykować” – powiedział, patrząc na zegarek. „Musimy być w Magnolia Grill o szóstej. Liv, idź się ubrać. Czas nam się kończy”.
Liv wstała, poszła do sypialni, zamknęła drzwi, oparła się o nie i na chwilę zamknęła oczy.
Teraz zauważył, że miała na sobie inną sukienkę.
Jak on zareaguje?
Otworzyła szafę, zdjęła niebieską sukienkę z wieszaka i założyła ją. Zapięła ją, wyprostowała fałdy i spojrzała na siebie w lustrze.
Wyglądała dobrze. Elegancko. Dostojnie.
Chwyciła małą kopertówkę, włożyła do niej telefon, szminkę i chusteczkę, wzięła głęboki oddech i wyszła z sypialni.
Wszyscy byli już gotowi w salonie — Nikki w pięknej beżowej sukience, Darius w garniturze, Mikey w białej koszuli i kamizelce.
Mark stanął przy oknie i odwrócił się, gdy usłyszał jej kroki.
Jego twarz się zmieniła.
Uśmiech zamarł. Jego oczy się rozszerzyły. I przez ułamek sekundy Liv dostrzegła w nich coś, co zmroziło jej krew w żyłach.
Wściekłość. Niezrozumienie. Strach.
„Co to jest?” zapytał zbyt ostrym głosem. „Co to dokładnie jest?”
„Co jest co?” Liv zatrzymała się na środku pokoju i spojrzała mu w oczy.
„Czemu nie nosisz tej sukienki?” Zacisnął szczękę. „Prosiłem cię o to. Zamówiłem ją specjalnie”.
„Wolę ten” – odpowiedziała, wzruszając ramionami, starając się mówić spokojnie. „Nie będziesz protestował, prawda, Mark?”
Nikki wymieniła szybkie spojrzenie z Dariusem. W powietrzu zapadła niezręczna cisza.
„Ale się zgodziliśmy” – wycedził Mark przez zęby. Zrobił krok w jej stronę, a jego ruchy wyrażały ledwie powstrzymywaną agresję. „Liv, to twoje pięćdziesiąte. Wydałem tyle pieniędzy. Zamówiłem to specjalnie…”
„W tej czuję się lepiej” – przerwała stanowczo. „A tak w ogóle, Mark, mam urodziny. Będę nosić, co chcę”.
Wpatrywał się w nią, a Liv niemal widziała myśli kłębiące się w jego głowie. Nie rozumiał, co się dzieje. Czemu nie miała na sobie tej sukienki? Cały jego plan legł w gruzach.
„Mama ma rację, tato” – wtrąciła Nikki, wyczuwając napięcie. „Jaka różnica, która sukienka? Najważniejsze, żeby wyglądała pięknie”.
Mark zacisnął pięści, a potem je rozluźnił, wymuszając uśmiech. Ale wyglądał na wymuszony.
„Oczywiście, oczywiście. Przepraszam, Liv. Po prostu chciałem, żeby wszystko było idealne.”
„Wszystko jest idealne, takie jakie jest” – odpowiedziała. W jej głosie słychać było stal, której wcześniej nie było.
Pojechali do restauracji dwoma samochodami — Nikki z rodziną jednym, Liv i Mark drugim.
Przez całą drogę milczał, ściskając kierownicę tak mocno, że aż zbielały mu kostki. Liv siedziała obok niego, patrząc przez okno, czując, jak napięcie w samochodzie narasta niczym burza.
„Wiesz coś?” zapytał nagle cicho.
Zwróciła się do niego.
„O czym mówisz?”
„Nie udawaj”. Jego wzrok utkwiony był w drodze. „Widzę, że coś z tobą nie tak od rana. Co się stało?”
Liv spojrzała na niego i poczuła, jak wszystko w jej wnętrzu ściska się z bólu. Ten mężczyzna, którego kochała, z którym spędziła większość życia, patrzył teraz na nią z zimnym wyrachowaniem drapieżnika, którego ofiara się wymyka.
„Nic się nie stało, Marku” – odpowiedziała spokojnie. „W końcu się obudziłam”.
Chciał coś powiedzieć, ale podjechali pod restaurację. Zaparkował, wyłączył silnik i siedział nieruchomo, patrząc przed siebie.
„Liv, jeśli coś planujesz…” zaczął.
„Chodźmy. Goście czekają” – powiedziała, otwierając drzwi i nie pozwalając mu dokończyć.
Restauracja była udekorowana balonami i kwiatami. Iris powitała ich przy wejściu z bukietem, przytuliła Liv i szepnęła jej do ucha: „Wszystko będzie dobrze. Trzymaj się”.
Goście już zebrali się w jadalni – koledzy z pracy, sąsiedzi, starzy znajomi. Wszyscy się uśmiechali, składali gratulacje, wręczali prezenty.
Liv odwzajemniła uśmiech, podziękowała im, przytuliła ich, ale w głębi duszy czuła pustkę.
Mark trzymał się blisko, odgrywając rolę oddanego męża, ale Liv czuła, jak drży z napięcia. Kilkakrotnie próbował odciągnąć ją na bok, by porozmawiać na osobności, ale za każdym razem znajdowała pretekst, by się wymknąć.
Impreza trwała dalej. Stoły zostały nakryte. Wniesiono potrawy. Rozlano wino. Mistrz ceremonii rozpoczął program. Goście wznieśli toasty.
Liv siedziała na czele stołu, uśmiechając się i odpowiadając na gratulacje, ale jej wzrok nieustannie błądził po sali, szukając ludzi detektywa Hayesa.
W końcu ich zauważyła – trzech mężczyzn przy stoliku w rogu, ubranych niepozornie, ale z czujnym wzrokiem. Jeden z nich dostrzegł jej spojrzenie i ledwo dostrzegalnie skinął głową.
Byli tutaj.
Oni obserwowali.
Mark był coraz bardziej zdenerwowany. Pił łyk wina, prawie nic nie jadł i kilkakrotnie wychodził z pokoju, żeby odebrać telefony. Kiedy wracał, jego twarz była ponura.
„Liv, musimy porozmawiać” – powiedział po raz dziesiąty, nachylając się do jej ucha.
„Nie teraz, Marku” – odpowiedziała, nie patrząc na niego. „Mamy gości. To moje urodziny, pamiętasz?”
„To ważne”. Jego dłoń zacisnęła się na jej nadgarstku pod stołem.
Ścisnął tak mocno, że aż zabolało.
Liv cicho krzyknęła, a kilku gości zwróciło się w ich stronę.
Mark natychmiast puścił ją, wymuszając uśmiech.
„Przepraszam, wypadek” – powiedział lekko.
Nikki spojrzała na rodziców z niepokojem.
„Wszystko w porządku?”
„Tak, całkowicie w porządku” – odpowiedziała Liv, pocierając nadgarstek. „Tata się po prostu denerwuje”.
W końcu podano tort, a wszyscy zaczęli śpiewać „Sto lat”. Liv zdmuchnęła świeczki, wypowiadając tylko jedno życzenie – żeby to wszystko się skończyło.
Goście klaskali i robili zdjęcia. W tym radosnym kręgu tylko ona i Mark wiedzieli, co się naprawdę dzieje.
Kiedy wszyscy zajęli swoje miejsca, kontynuując świętowanie, Liv wstała od stołu. Konferansjer właśnie ogłosił przerwę; muzyka grała, a ludzie zaczęli kierować się na parkiet.
Podeszła do mikrofonu, wzięła go do ręki i muzyka ucichła.
„Moi drodzy przyjaciele” – zaczęła drżącym, ale słyszalnym dla wszystkich głosem – „chcę powiedzieć kilka słów”.
Goście ucichli i zwrócili się ku niej.
„Liv, co robisz?” Mark zbladł i zerwał się z miejsca.
„Usiądź, Marku” – powiedziała chłodno. „Usiądź i posłuchaj”.
Zamarł, nie wiedząc, co zrobić. W pokoju zapadła napięta cisza.
„Dziś kończę pięćdziesiąt lat” – kontynuowała Liv. „Myślałam, że będę to świętować w otoczeniu bliskich. Ale nauczyłam się czegoś, co zmieniło wszystko”.
Przełknęła ślinę.
„Dowiedziałem się, że człowiek, któremu ufałem przez całe życie, próbował mnie zabić”.
Okrzyki zdumienia rozległy się po sali. Nikki zerwała się na równe nogi, zakrywając usta dłonią. Iris trzymała ją za ramię, przytrzymując w miejscu.
„Liv, oszalałaś?” Mark rzucił się na nią, ale trzej mężczyźni z rogu już ruszyli w jego stronę. „O jakich bzdurach mówisz?”
„To nie bzdura, Mark”. Liv spojrzała na niego, a łzy w końcu popłynęły jej po policzkach. „Zamówiłeś dla mnie sukienkę – piękną, drogą sukienkę – i kazałeś wszyć w nią truciznę. Truciznę kontaktową, która miała mnie zabić tutaj, na moim przyjęciu, żeby wyglądało to jak zawał serca. A ty miałeś dostać pieniądze z ubezpieczenia, żeby spłacić swoje długi”.
„To kłamstwo!” krzyknął łamiącym się głosem. „Nigdy tego nie zrobiłem!”
„Mam dowód” – przerwała mu. „Suknia jest obecnie na policji. Badania kryminalistyczne potwierdziły obecność trucizny. Detektyw, który badał już twoje oszustwo, wie wszystko”.
Detektyw Hayes wszedł do pokoju z dwoma funkcjonariuszami. Mark ich zobaczył i cofnął się.
„Marku Suttonie” – powiedział spokojnie detektyw – „jesteś aresztowany pod zarzutem usiłowania zabójstwa i oszustwa. Chodź z nami”.
Mark rzucił się w stronę wyjścia, ale droga była zablokowana. Szarpał się, próbował odepchnąć jednego z funkcjonariuszy, ale ten szybko go obezwładnił i zakuł mu nadgarstki w kajdanki.
„Liv!” krzyknął, odwracając się, żeby na nią spojrzeć. „Liv, przepraszam! Nie chciałem. Zmusili mnie do tego. Nie miałem wyboru!”
Spojrzała na niego i nie poczuła niczego. Żadnego współczucia, żadnego gniewu – tylko pustkę.
„Miałeś wybór, Marku” – powiedziała cicho. „Mógłeś powiedzieć mi prawdę. Mogliśmy stawić temu czoła razem. Ale ty wybrałeś zamordowanie mnie”.
Został wyprowadzony, a w sali wybuchł hałas. Goście mamrotali, łapali oddech, zadawali pytania. Większość z nich nie rozumiała, co się właśnie wydarzyło.
Nikki płakała, tuląc się do Dariusza. Iris podeszła do Liv i mocno ją przytuliła.
„To już koniec, Liv” – wyszeptała. „To już koniec”.
Liv stała tam, wciąż trzymając mikrofon, i patrzyła na drzwi, przez które wyprowadzono jej męża – męża, który przestał być jej mężem w chwili, gdy uznał, że jej życie jest warte mniej niż pieniądze.
Detektyw Hayes podszedł do niej.
„Będzie pani musiała złożyć zeznanie” – powiedział łagodnie. „Ale to może poczekać do jutra. Proszę odpocząć. Jest pani bardzo dzielną kobietą, pani Sutton”.
„Chciałam po prostu żyć” – odpowiedziała zmęczonym głosem. „Chciałam tylko dożyć swoich urodzin”.
Impreza oczywiście legła w gruzach. Goście zaczęli wychodzić, składając niezręczne wyrazy wsparcia, ale niewielu wiedziało, co powiedzieć.
Liv siedziała przy teraz na wpół pustym stole, a Nikki trzymała ją za rękę.
„Mamo, dlaczego mi nie powiedziałaś?” – zapytała Nikki przez łzy. „Ja bym…”
„Co byś zrobiła, kochanie?” Liv pogłaskała ją po włosach. „To nie był twój ciężar. To była moja próba”.
„Ale tato… jak on mógł?”
„Nie wiem, Nikki. Nie wiem.”
Siedzieli tam, aż kelnerzy zaczęli sprzątać ze stołów. Potem wstali i wyszli z restauracji. Na zewnątrz było ciemno i zimno. Wiatr szeleścił liśćmi na drzewach. Liv spojrzała w niebo, na migoczące gwiazdy.
„Dziękuję, Tato” – wyszeptała. „Dziękuję, że mnie nie porzuciłeś”.
I po raz pierwszy od kilku dni poczuła lekką ulgę.
Najgorsze już za nami.
Teraz zaczynało się coś nowego.
Liv w ogóle nie spała tej nocy. Nikki i jej rodzina zostali na noc w salonie, bojąc się zostawić ją samą. Liv leżała w łóżku – tym samym, w którym wczoraj spał obok niej mężczyzna, który chciał ją zabić – i wpatrywała się w sufit.
Dziwne było zauważyć, że łóżko wydawało się teraz większe, przestronniejsze… a jednak zimniejsze.
Rano przyszedł detektyw Hayes. Długo siedzieli w kuchni. Liv złożyła zeznania i podpisała dokumenty. Detektyw wyjaśnił, że Mark przyznał się do wszystkiego.
„Długi były tak ogromne, że grożono mu nie tylko przemocą, ale i okrutną śmiercią” – powiedział Hayes, mieszając cukier w kawie. „Ludzie, którym był winien, nie żartują. Twoja polisa ubezpieczeniowa wydawała mu się jedynym wyjściem”.
„Mówi, że cię kochał” – dodał cicho detektyw. „Że to był najtrudniejszy wybór w jego życiu”.
Liv uśmiechnęła się gorzko.
„Miłość, co? On ma dziwne pojęcie o miłości”.
„Słabość” – poprawił detektyw. „To słaby człowiek, pani Sutton. I ta słabość o mało nie kosztowała pani życia”.
Po jego wyjściu Liv długo siedziała sama w kuchni, rozpamiętując wszystko, co się wydarzyło. Dwadzieścia lat małżeństwa – narodziny Nikki, jej pierwsze kroki, pierwsze słowo, przeprowadzki, remonty, wakacje nad morzem, kłótnie i pojednania, radości i smutki.
Czy to wszystko było prawdą? Czy nie?
Nikki weszła do kuchni i usiadła naprzeciwko niej.
„Mamo, musimy wracać do domu” – powiedziała niechętnie. „Darius jutro idzie do pracy, a Mikey do przedszkola. Ale ja nie chcę cię zostawiać”.
„Idź, kochanie”. Liv objęła dłoń córki. „Dam sobie radę. Potrzebuję czasu, żeby to wszystko przetrawić”.
„Może mógłbyś do nas na jakiś czas przyjechać?”
„Nie, muszę tu zostać. Ogarnąć dom, rzeczy… życie” – powiedziała, jąkając się przy ostatnim słowie.
Nikki odeszła ze łzami w oczach, prosząc matkę o obietnicę, że będzie dzwonić codziennie.
Liv odprowadziła ich do samochodu, pomachała na pożegnanie i wróciła do pustego domu.
Cisza była przytłaczająca.
Przeszła przez pokoje i wszędzie było widać ślady Marka. Jego kapcie przy łóżku. Jego maszynka do golenia w łazience. Jego ulubiony kubek na kuchennej półce.
Każdy przedmiot przypominał jej o życiu, które odeszło.
Kolejne dni minęły jak we mgle. Liv poszła na policję, rozmawiała z detektywami, spotkała się z prawnikiem. Okazało się, że dom jest na jej nazwisko i Mark nie mógł go sprzedać bez jej zgody. Przynajmniej pod tym względem była chroniona.
Proces toczył się błyskawicznie. Mark został skazany na dwanaście lat więzienia za usiłowanie zabójstwa i oszustwo. Liv uczestniczyła w ogłoszeniu wyroku i patrzyła, jak go wyprowadzają pod strażą. Odwrócił się, spotkał się z nią wzrokiem, a ona dostrzegła w jego oczach skruchę.
Ale było już za późno.
O wiele za późno.
Miesiąc po procesie Liv podjęła decyzję.
Nie mogła już mieszkać w tym domu, gdzie każdy kąt przypominał jej o zdradzie. Zadzwoniła do agenta nieruchomości i wystawiła dom na sprzedaż. Pieniądze ze sprzedaży były pokaźne. Kupiec znalazł się w ciągu trzech tygodni i transakcja została sfinalizowana.
Za te pieniądze Liv kupiła mały dom pod Atlantą, parterowy z małym ogródkiem i werandą z widokiem na las. Ciche miejsce, bez ciągłego hałasu ulicznego i ciekawskich spojrzeń sąsiadów.
To było dokładnie to, czego potrzebowała.
Przeniosła tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Resztę – meble, które razem kupili, naczynia, które dostali w prezencie ślubnym, oprawione zdjęcia – rozdała albo wyrzuciła.
Chciała zacząć od nowa.
Rzuciła pracę w księgowości. Krążyły tam teraz zbyt liczne plotki, zbyt wiele współczujących spojrzeń. Zamiast tego znalazła posadę w małej lokalnej bibliotece.
Było przytulnie, pachniało starymi książkami i skrzypiącymi deskami podłogi. Pensja nie była wysoka, ale Liv wystarczała. Nigdy nie goniła za dużymi pieniędzmi.
Praca w bibliotece okazała się zbawieniem. Codziennie przychodziła o dziewiątej rano, układała książki na półkach, pomagała odwiedzającym znaleźć to, czego potrzebowali, prowadziła dokumentację. Proste, zrozumiałe zadania, niewymagające wysiłku emocjonalnego.
Ludzie przychodzili i odchodzili. Niektórzy ją witali. Inni w milczeniu brali książki. Liv to nie przeszkadzało. Nie była gotowa na bliskie interakcje.
Nikki dzwoniła codziennie, zgodnie z obietnicą. Opowiadała o Mikeyu, o pracy Dariusa, o swoim życiu. Czasami płakała, pytając, jak radzi sobie jej mama. Liv pocieszała ją, mówiąc, że wszystko w porządku, że nic jej nie jest.
Ale nocą, gdy odgłosy lasu otaczały jej mały domek, Liv leżała bezsennie, rozmyślając o tym, jak łatwo wszystko można stracić.
Minęło sześć miesięcy.
Liv przyzwyczaiła się do nowego życia – do ciszy, do samotności. Nauczyła się gotować dla jednej osoby, oglądać telewizję bez poczucia winy, że odrywa kogoś od obowiązków. Założyła małą grządkę warzywną przy domu, sadząc pomidory, ogórki i zieleninę. Praca z glebą ją uspokajała. Odrywała od myśli.
Pewnego wieczoru późną wiosną siedziała na werandzie z filiżanką herbaty, obserwując zachód słońca. Niebo było pomalowane odcieniami różu i pomarańczu. Ptaki śpiewały swoje wieczorne pieśni.
I nagle Liv zdała sobie sprawę, że czuje się… dobrze.
Po raz pierwszy od dawna poczuła nie tylko spokój, ale coś w rodzaju szczęścia. Jakby coś w jej wnętrzu w końcu odtajało.
W sobotę Nikki i jej rodzina wpadli z wizytą. Mikey biegał po podwórku, goniąc motyle. Darius pomógł Liv naprawić chwiejący się płot. Siedzieli na werandzie, jedząc ciasto, które Liv upiekła rano, i rozmawiali o prostych rzeczach – o pogodzie, planach na lato, o tym, jak Mikey nauczył się jeździć na rowerze.
„Mamo, wyglądasz lepiej” – powiedziała Nikki, przyglądając się jej uważnie. „Poważnie, wyglądasz jakoś młodziej”.
Liv się uśmiechnęła.
„Może to wiejskie powietrze.”
„A może to wolność” – dodała cicho jej córka. „Jesteś wolna, mamo. I to widać”.
Przytulili się, a Liv znów poczuła, jak łzy napływają jej do oczu. Ale nie były to łzy żalu.
To były łzy wdzięczności – za to, że żyje, za to, że jej córka jest blisko, za ten dom, ten ogród, tę ciszę.
Kiedy Nikki i jej rodzina odeszli, Liv stanęła w bramie i patrzyła, jak odchodzą. Potem odwróciła się i spojrzała na swój dom. Mały, przytulny, tak niepodobny do miejsca, w którym mieszkała przez dwadzieścia lat.
Nie było tu nic zbędnego. Nic sztucznego. Tylko ona i jej nowe życie.
W niedzielę poszła na cmentarz. Dawno nie odwiedzała ojca. Po drodze kupiła bukiet białych chryzantem. Uwielbiał te kwiaty.
Grób był zadbany. Liv umówiła się z kobietą, która zajmowała się tym miejscem. Położyła kwiaty, usiadła na pobliskiej ławce i długo siedziała w milczeniu.
„Dziękuję, Tato” – powiedziała w końcu cicho. „Dziękuję, że mnie uratowałeś. Wiem, że to byłeś ty. Nawet po śmierci nie porzuciłeś swojej córki”.
Wiatr poruszał liśćmi na drzewach, a Liv poczuła, jakby ktoś delikatnie dotknął jej ramienia.
Uśmiechnęła się przez łzy.
„Żyję, tato” – powiedziała cicho. „Idę dalej. I wiesz co? Lubię swoje życie. Nigdy nie myślałam, że będę mogła to powiedzieć, ale to prawda. Odnalazłam siebie”.
Siedziała tam jeszcze chwilę, opowiadając ojcu o domu, pracy, Nikki i Mikeyu – jakby był tuż obok, słuchał jej, kiwał głową i cieszył się jej szczęściem.
Kiedy słońce zaczęło zachodzić, Liv wstała, poprawiła kwiaty i wróciła do samochodu.
Jechała do domu powoli, rozkoszując się drogą, polami po obu stronach i chmurami na niebie. Włączyła radio i leciała stara piosenka, którą kiedyś uwielbiała. Cicho nuciła, a jej serce zrobiło się lekkie.
W domu czekał ją spokojny wieczór. Ugotowała sobie obiad, usiadła na werandzie z książką i czytała do zmroku. Potem wróciła do domu, zamknęła drzwi na klucz i poszła spać.
I spała spokojnie – bez koszmarów, bez lęku. Spała jak ktoś, kto przeszedł przez piekło i przeżył. Jak ktoś, kto dostał drugą szansę i nie zamierza jej zmarnować.
Rano Liv obudził śpiew ptaków. Wstała z łóżka i zaparzyła kawę. Wyszła na werandę. Rosa lśniła na trawie. Powietrze było świeże i chłodne. Wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się.
Całe życie przed nią. Nowe, inne – ale jej. Bez kłamstw, bez strachu, bez zdrady. Z córką i wnukiem. Z pracą, która przynosiła jej cichą radość. Z domem, który stał się prawdziwą twierdzą.
A gdzieś wysoko w niebie jej ojciec uśmiechnął się, patrząc na swoją córkę. Zawsze mówił, że jest silna.
I miał rację.
Liv dopiła kawę, odstawiła kubek na balustradę ganku i wróciła do środka.
Dzisiaj był zwyczajny dzień — praca, ogród, wieczorem telefon od Nikki.
Proste, spokojne życie. Dokładnie takie, na jakie zasługiwała.
I była szczęśliwa.
Naprawdę szczęśliwy.
Być może po raz pierwszy od wielu lat.
To uczucie nie zniknęło następnego ranka ani kolejnego. Nie wybuchło fajerwerkami ani jakimś wielkim objawieniem. Pojawiło się małymi, cichymi krokami.
W ten sposób Liv nie rzucała się już na każdy nieznany numer telefonu.
W sposób, w jaki potrafiła zasnąć, nie odtwarzając w kółko wydarzeń z tamtej nocy w Magnolia Grill, zatrzymując się na chwili, gdy jego oczy rozszerzyły się, gdy zobaczył ją w niebieskiej sukience zamiast zielonej.
Pory roku zmieniały się wokół jej nowego, małego domku. Lato w Georgii nadchodziło ciężkie i wilgotne, z takim upałem, że drzwi z moskitierą się zacinały, a powietrze migotało nad drogą. W weekendy jeździła do miasta po zakupy na miejscowy targ, gdzie wszyscy zdawali się znać każdego po imieniu.
Na początku trzymała się na uboczu. Uprzejmy uśmiech. Skinięcie głową. Dziękuję, miłego dnia.
Sprzedawczyni w piekarni, kobieta po sześćdziesiątce z siwymi włosami upiętymi na czubku głowy, zaczęła wkładać dodatkowe ciastko do papierowej torby Liv.
„To na koszt firmy” – mawiała. „Zawsze wyglądasz, jakby ci się przydało coś słodkiego”.
Liv uśmiechała się i mamrotała podziękowania, po czym zabierała ciasteczko do domu, a czasem zostawiała je na wizyty Mikeya.
W bibliotece rytm jej dni nabrał niemal medytacyjnego charakteru. Dowiedziała się, którzy stali bywalcy przychodzą w jakie dni. Pan Harrison w poniedziałki, zawsze oddający stos kryminałów i wychodzący z nową książką. Młode matki z maluchami w środy, zatrzymując się zbyt długo przed książkami z obrazkami, z wyczerpaniem wypisanym na twarzach.
Pewnego popołudnia kobieta w wieku Liv stała przy recepcji, nerwowo składając pasek torebki między palcami.
„Czy masz coś na temat… odbudowy po rozwodzie?” – zapytała, uciekając wzrokiem, jakby zawstydzona tymi słowami.
Rozwód.
Słowo to dziwnie zabrzmiało w uszach Liv. Nie powiedziała: „Mój mąż próbował mnie zabić dla pieniędzy z ubezpieczenia”. Zamiast tego uśmiechnęła się delikatnie.
„Tak” – powiedziała. „Dział poradników, druga alejka po lewej. Jest tam książka z żółtym grzbietem zatytułowana „Zaczynamy od nowa w każdym wieku”. Trochę tandetna, ale pomogła mojej przyjaciółce”.
Kobieta odwzajemniła uśmiech, był to szybki, wdzięczny uśmiech.
„Dziękuję. Po prostu… czuję się taka głupia, że nie zobaczyłam tego wcześniej” – wyznała.
Liv poczuła ucisk w gardle.
„Nie jesteś głupi” – powiedziała cicho. „Po prostu za długo ufałeś niewłaściwej osobie”.
Ich oczy spotkały się na sekundę – błysk zrozumienia między dwojgiem nieznajomych – po czym kobieta odwróciła się i odeszła.
Tej nocy, siedząc przy małym kuchennym stole z filiżanką herbaty, Liv uświadomiła sobie, że jej ręce już nie drżą, gdy myśli o przeszłości. Wspomnienia wciąż bolały, jak siniak, o którym zapomniałaś, dopóki coś go nie przycisnęło, ale już nie pochłaniały jej w całości.
Dwa miesiące później nadszedł list z więzienia stanowego.
Adres zwrotny ścisnął jej serce. Prawie go wyrzuciła, stojąc nad koszem na śmieci z kopertą już na wpół zgiętą w palcach.
Potem przypomniała sobie, jak detektyw Hayes powiedział jej: „Nic mu nie jesteś winna – ani wizyty, ani przebaczenia, ani zamknięcia sprawy. To twoja sprawa, możesz to dać albo zatrzymać”.
Otworzyła list.
Pismo Marka wciąż było takie samo — pochyłe, lekko pospieszne, jakby nieustannie próbował nadążyć za życiem, które toczyło się dla niego zbyt szybko.
Pisał o więziennym jedzeniu, głośnych nocach i kapelanie, który przychodził raz w tygodniu, żeby porozmawiać o łasce i odkupieniu. Pisał, że budził się każdego ranka z obrazem jej w niebieskiej sukience wyrytym w umyśle, w chwili, gdy zdawał sobie sprawę, że ona wie.
Napisał słowa „przepraszam” więcej niż raz, jakby powtarzanie mogło je uczynić cięższymi.
Powiedział, że był zdesperowany.
Powiedział, że mu grożono.
Powiedział, że przekonał sam siebie, że lepiej będzie dla niej z pieniędzmi z ubezpieczenia, niż gdyby mieszkała z mężczyzną, który nie jest w stanie jej chronić.
Zakończył słowami: „Nie oczekuję, że mi wybaczysz. Po prostu chciałem, żebyś wiedziała, że myślę o tobie i Nikki każdego dnia”.
Liv przeczytała list dwa razy. Potem złożyła go z powrotem do koperty, włożyła do szuflady w stoliku w przedpokoju i wyszła na zewnątrz.
Las za jej domem tętnił letnimi owadami i szelestem małych zwierząt w zaroślach. Zaczęły pojawiać się świetliki – maleńkie, migające gwiazdki unoszące się tuż nad wysoką trawą. Stała tam przez długi czas, nasłuchując.
Ona nie płakała.
Ona nie krzyczała.
Po prostu czuła się… zmęczona.
Następnego dnia kupiła w sklepie za dolara prosty notes w niebieskiej okładce. Usiadła na ganku z długopisem w dłoni i długo wpatrywała się w pierwszą pustą stronę.
Na koniec napisała:
„O mało nie umarłaś w zielonej sukience, której nigdy nie nosiłaś”.
Zdanie wyglądało dziwnie, wisiało samotnie na stronie. Chciała je skreślić, ale coś ją powstrzymało.
Ona dalej pisała.
Napisała o śnie. O szarym swetrze ojca. O tym, jak na nią patrzył – pilnie, niemal surowo.
Dwa tygodnie wcześniej pisała o pudełku z sukienką leżącym na kuchennym stole, o wstążce i o tym, jak drżały jej ręce, gdy je otworzyła i zobaczyła głęboki, szmaragdowy kolor tkaniny.
Napisała o tym, jak wiele lat temu Mark po raz pierwszy podniósł na nią głos z powodu jakiejś drobnej i głupiej rzeczy — źle umieszczonego rachunku czy spóźnionej płatności — a ona zbagatelizowała to jako stres, powtarzając sobie, że każdy czasem ma napady złości.
Pisała o tym, jak łatwo jest usprawiedliwić drobne okrucieństwa, jeśli kogoś się kocha.
Strony się zapełniały. Niebieski notatnik robił się grubszy, a jego grzbiet wyginał się na zewnątrz.
Czasem zatrzymywała się w środku zdania, zamykała oczy i słuchała szumu wiatru w drzewach. Czasem patrzyła w górę i wyobrażała sobie ojca siedzącego naprzeciwko niej na ganku, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu, tak jak siadywał po niedzielnym obiedzie.
„Co o tym myślisz, tato?” szeptała pod nosem.
I chociaż nikt nie odpowiedział, po zadaniu pytania poczuła się spokojniejsza.
Jesienią, gdy liście wokół jej domu płonęły czerwienią i pomarańczą, Nikki przekonała ją, by poszła na spotkanie grupy wsparcia w ośrodku kultury w mieście. Na ulotce widniał napis: „Dla ofiar zdrady i przemocy domowej”.
„Nie wiem, czy to ja” – zaprotestowała Liv, stojąc w drzwiach swojego małego salonu, podczas gdy Nikki złożyła ulotkę na pół i wsunęła ją do torebki Liv.
„Mamo” – powiedziała Nikki łagodnie – „tata próbował cię zabić. Jeśli to się nie kwalifikuje, to nie wiem, co innego”.
Grupa spotykała się w czwartkowe wieczory w beżowym pokoju, w którym unosił się delikatny zapach kawy i środków czyszczących. Krzesła składane ustawione w kręgu. Pudełko chusteczek pośrodku, na niskim stoliku.
Przez pierwszy tydzień Liv siedziała i słuchała.
Słuchała kobiety z siniakiem na policzku, który stopniowo żółknął, opowiadającej o momencie, w którym zrozumiała, że miłość nie powinna ranić.
Słuchała mężczyzny, którego żona opróżniła ich wspólne konto bankowe i zniknęła z kimś, kogo poznała w Internecie.
Słuchała młodej kobiety niewiele starszej od Nikki, opowiadającej o tym, jak w kółko powtarzano jej, że bez niego nie jest nikim.
Kiedy prowadzący łagodnie zapytał: „Czy chciałabyś się czymś podzielić, Liv?”, pokręciła głową.
„Jeszcze nie” – mruknęła.
W drugim tygodniu powiedziała: „Mój mąż próbował mnie otruć” i w pokoju zapadła zupełnie inna cisza.
Opowiedziała im o sukience. O pudrze. O polisie na życie, o której nie wiedziała.
Niektórzy cicho westchnęli. Jedna kobieta wyciągnęła rękę i ścisnęła ją.
Gdy skończyła, osoba prowadząca skinęła głową.
„Dziękuję, że nam zaufałaś” – powiedziała. „Nie jesteś sama, Olivio”.
Tej nocy, wracając do domu, z ciemną wiejską drogą rozciągającą się przed nią i cicho grającym radiem, Liv uświadomiła sobie coś: za każdym razem, gdy opowiadała swoją historię na głos, bolało ją odrobinę mniej.
Zima w jej nowym mieście była łagodniejsza niż w mieście. Raz czy dwa spadł lekki śnieg, wystarczający, by Mikey krzyknął z radości i uparł się, żeby ulepić bałwana na jej podwórku.
Nazwali go Kapitanem Mroźnym. Jego marchewkowy nos ciągle zsuwał się na bok.
Darius zrobił zdjęcia Liv, Nikki i Mikey’emu stojącym obok wykrzywionego bałwana, z policzkami czerwonymi od zimna i śmiechem zamrożonym w jednej uchwyconej chwili.
Później tej nocy, gdy wszyscy już spali, a w domu zapadła cisza, Liv stanęła przy oknie i patrzyła na podwórko. Bałwanek błyszczał słabo w świetle padającym z ganku.
Myślała o wszystkich zdjęciach, które nigdy nie zostaną zrobione – o żadnych rodzinnych wakacjach z Markiem za obiektywem, o żadnych pozowanych kartkach świątecznych, podczas których obejmował ją ramieniem.
Smutek nadszedł nową falą, ostrą i czystą.
Nadal był tym samym mężczyzną, który był przy narodzinach Nikki, który trzymał jej maleńką różową rączkę i płakał razem z nią. Nadal był tym samym mężczyzną, który kiedyś nie spał całą noc z gorączkującym maluchem, żeby Liv mogła spać.
To on był również tym mężczyzną, który spojrzał na nią i zamiast partnera zobaczył numer polisy.
Dwie prawdy. Obie prawdziwe. Obie żyjące w niej.
Pozwoliła sobie płakać, aż łzy przestały płynąć.
Wiosna nadeszła ponownie. Ogród, który posadziła rok wcześniej, zaczął się budzić – maleńkie zielone pędy przebijały się przez glebę, przypominając, że życie uparcie trwa, nawet gdy nie jesteś pewien, czy chcesz się z nim pogodzić.
Pewnego wieczoru, po zamknięciu biblioteki, siedziała w samochodzie na pustym parkingu, patrząc, jak niebo nad dachem przybiera lawendowy kolor.
Jej telefon zawibrował, informując o wiadomości od Nikki.
Mamo, pamiętasz ten kanał na YouTube, który ci pokazałem – ten, gdzie ta kobieta opowiada prawdziwe historie? Historie Betty? Szukają nowych zgłoszeń. Powinnaś wysłać swoje. Mówię poważnie.
Liv wpatrywała się w wiadomość, przesuwając kciuk nad ekranem.
Pomyślała o niebieskim notesie na kuchennym stole, wypchanym jej pismem. Pomyślała o kobiecie w bibliotece, która szepnęła: „Czuję się taka głupia, że nie zobaczyłam tego wcześniej”. Pomyślała o kręgu składanych krzeseł w czwartkowe wieczory, o tym, jak wiele osób mówiło: „Myślałam, że jestem sama”.
Odpisała powoli.
Może.
Po powrocie do domu zaparzyła sobie herbatę rumiankową, otworzyła laptopa i wyszukała kanał. Pojawiło się znajome logo – delikatne kolory, kobiecy głos delikatnie zapowiadający „kolejną historię, która może być właśnie tą, której potrzebujesz dziś wieczorem”.
Liv wysłuchała trzech opowieści po kolei. Każda z nich była inna, ale jednocześnie podobna w sposobie, w jaki przechodziła od bólu do jakiejś kruchej nadziei.
Następnie kliknęła na link „Prześlij swoją historię”.
Jej palce drżały, gdy pisała swoje imię, po czym zatrzymała się.
Zamiast napisać „Olivia”, napisała „Liv”. W jakiś sposób wydawało się to prawdziwsze.
Dołączyła dokument – swój niebieski notatnik przepisany do pliku Word – i zawahała się nad ostatnią linijką.
Na koniec napisała: „Jeśli choć jedna kobieta posłucha tego i zdecyduje się zaufać swojej intuicji trochę wcześniej niż ja, może wszystko, przez co przeszłam, nie będzie tylko koszmarem. Może coś to będzie znaczyć”.
Kliknęła „Wyślij”.
Przez chwilę nic się nie działo, oczywiście. Żadnego pioruna, żadnego donośnego głosu z nieba. Tylko cichy szum z jej poczty i ciche kliknięcie domu osiadającego wokół niej.
Zamknęła laptopa, wyszła na werandę i opadła na swój zwykły fotel.
Powietrze było miękkie i chłodne. Gdzieś w lesie pohukiwała sowa. Owinęła się szczelniej swetrem i spojrzała w niebo, teraz usiane gwiazdami.
„Jeśli to komuś pomoże” – wyszeptała – „niech to samo go znajdzie”.
Tej nocy zdała sobie sprawę, że jej historia nie jest już wyłącznie historią strachu. Jest także historią jej siły.
Tydzień później otrzymała e-mail od kobiety o imieniu Betty, która podziękowała jej za przesłanie historii i poprosiła o pozwolenie na podzielenie się nią, z niewielkimi zmianami w celu zachowania anonimowości.
Liv spojrzała na wiadomość, uśmiechnęła się i odpisała: „Tak”.
I tak, miesiące później, gdzieś daleko poza jej małym miasteczkiem, jej głos – a raczej jego wersja – rozbrzmiewał w głośnikach telefonu, samochodowych radiach i tanich słuchawkach. Ludzie słuchali jej jadąc z pracy do domu, składając pranie, siedząc samotnie przy kuchennych stołach, takich jak jej.
Słyszeli o zielonej sukience, śnie i ojcu, który tak bardzo kochał swoją córkę, że przekroczył granicę oddzielającą żywych od umarłych, tylko po to, by ją ostrzec.
Słyszeli o kobiecie, która myślała, że jej życie dobiegło końca w wieku pięćdziesięciu lat, a potem powoli i boleśnie odkrywała, że po prostu zmieniało swój kształt.
Usłyszeliby i być może poczuliby się odrobinę mniej samotni.
Pewnego wieczoru, tuż przed zachodem słońca, Liv siedziała na ganku z otwartym laptopem i małym mikrofonem przypiętym do kołnierzyka. Betty zapytała, czy zgodziłaby się nagrać krótką wiadomość, która miałaby być odtworzona na końcu filmu – osobistą wiadomość od kobiety, której historię właśnie usłyszały.
Liv na początku zaśmiała się nerwowo.
„Ja? Na nagraniu? Nie jestem typem YouTubera”.
Ale ona się zgodziła.
Teraz, gdy mała czerwona lampka mikrofonu się świeciła, obserwowała, jak licznik nagrywania zaczyna odliczać sekundy.
Myślała o wszystkim, co doprowadziło ją do tego momentu – o śnie, sukience, pudrze, laboratorium, detektywach, sali sądowej, małym domku, bibliotece, bałwanie, niebieskim notesie.
Pomyślała o swoim ojcu.
Pomyślała o kobietach i mężczyznach, którzy mogli jej słuchać, siedzących zupełnie nieruchomo w półmroku i zastanawiających się, czy są szaleni, skoro czują się nieswojo z powodu czegoś, czego nie potrafią dokładnie nazwać.
Wzięła głęboki oddech.
A potem jeszcze jeden.
I wtedy zaczęła mówić.
Wziąłem głęboki oddech i rozejrzałem się po moim małym ganku, miejscu, w którym w końcu nauczyłem się na nowo oddychać.
Wzięłam głęboki oddech i rozejrzałam się po moim małym ganku – miejscu, gdzie w końcu nauczyłam się oddychać na nowo. Wiecie, po tym wszystkim, przez co przeszłam, po uświadomieniu sobie, że mężczyzna, z którym dzieliłam dwadzieścia lat, jest gotów oddać moje życie za pieniądze, można by pomyśleć, że się załamię.
Ale dziwnym trafem tego nie zrobiłem.
Zgiąłem się, owszem, ale nie złamałem.
I o tym właśnie chciałbym z wami porozmawiać.
Kiedy życie uderza cię w sposób, którego się nie spodziewałeś, kiedy ktoś, komu ufasz, wstrząsa twoimi stopami, zaczynasz dostrzegać, co naprawdę się liczy. Nauczyłem się, że przetrwanie to nie tylko pozostanie przy życiu. To wybór siebie, nawet gdy boli. To pozwolenie sobie odejść od ruin i zacząć budować coś małego, prostego i uczciwego.
Tej nocy mój tata uratował mnie we śnie.
Ale potem się uratowałem.
I nigdy nie sądziłam, że będę mogła to powiedzieć.


Yo Make również polubił
Nie znałem wszystkich pozycji z tej listy!
Ciasto jabłkowo-cytrynowe z polewą morelową
Miękkie Ciasteczka Kefirowe
Ciasto Truskawkowe Trzęsienie Ziemi