Arthur Caldwell. Tak – Bethany o nim wspominała. Drugi mąż jej matki. Emerytowany profesor albo artysta. Poznali go na pogrzebie matki zeszłej wiosny, kiedy Bethany po raz pierwszy widziała go osobiście. Trudny człowiek, powiedziała. Uparty jak struna.
To trochę jak patrzenie w lustro, pomyślałem przelotnie i natychmiast poczułem do siebie za to żal.
„Gdzie jest moja rodzina?” – zapytałem, w końcu wchodząc do salonu. „Gdzie są Robert i Bethany? Dzieci?”
Arthur Caldwell westchnął – z wyczerpaniem, jak gdyby cierpliwość wyczerpała się przez dziesięciolecia. „Ta notatka, leżąca na stole obok ciebie, wyjaśnia wszystko. Albo nic. W zależności od punktu widzenia”.
Odwróciłam się i zobaczyłam: złożoną kartkę papieru opartą o wazon ze świeżymi chryzantemami. Kwiatów, których na pewno tam nie zostawiłam.
Z narastającym niepokojem, którego nie potrafiłem nazwać, otworzyłem list i od razu rozpoznałem pospieszne pismo mojego syna.
Mamo – przepraszam za zmianę planów w ostatniej chwili. Bethany wygrała pakiet rejsowy w swoim biurze. Cztery dni, wszystkie wydatki opłacone. Wylot dzisiaj. Zbyt dobra okazja, żeby ją przegapić, ale mieli tylko cztery miejsca. Arthur potrzebował noclegu, ponieważ w tym tygodniu przeprowadzana jest dezynfekcja jego domu spokojnej starości. Pluskwy. Nie pytaj. Dwa problemy, jedno rozwiązanie. Świetnie się dogadacie – oboje uparci jak muły i pełni opowieści. Wrócimy w poniedziałek wieczorem na spóźnioną kolację z okazji Święta Dziękczynienia. Kochamy Cię, Robert.
PS Artur bierze leki na serce do kolacji. Przypomnienie na lodówce. Dziękuję, mamo. Jesteś najlepsza.
Przeczytałem notatkę dwa razy, pewien, że źle zrozumiałem. Potem po raz trzeci, gdy pełne implikacje dotarły do mnie z powolną, mdłą jasnością.
Wyszli.
Wszystkie.
W Święto Dziękczynienia.
Bez ostrzeżenia.
Zostawili mnie z zupełnie obcym człowiekiem. Obcym, który, według mojego syna, wymagał leków i nadzoru jak sprzęt AGD wymagający konserwacji.
„To nie może być prawda” – powiedziałem na głos, choć nie byłem pewien, czy mówiłem do siebie, czy do Arthura. „To musi być jakaś pomyłka”.
„Jedyny błąd” – odparł Artur, otwierając w końcu oczy – „polegał na tym, że założyli, iż potulnie zaakceptujemy ten układ bez narzekania”.
Coś w jego głosie – mieszanka irytacji i spisku – sprawiło, że przyjrzałem mu się uważniej.
Arthur Caldwell był starszy, niż początkowo myślałem, miał może około osiemdziesiątki, twarz jak zniszczona mapa: linie, historia i niezbadane terytoria. Pomimo pozornej słabości, w jego oczach błyszczała inteligencja, która przeczyła jego wiekowi.
„Wiedziałeś o tym planie?” zapytałem.
Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. „Dopiero dziś rano wysadzili mnie tu z walizką i przeprosinami tak nieszczerymi, że nie przekonałyby nawet przedszkolaka”. Poprawił się, mrucząc coś z zażenowaniem. „Wygląda na to, że moja obecność zepsułaby Bethany rejs. Coś w tym jest, że mam tendencję do mówienia nieupiększonej prawdy w nieodpowiednich momentach”.
Wbrew sobie poczułem, jak na moich ustach pojawia się niechętny uśmiech. „A jaka to może być nieupiększona prawda?”
„Może nowa fryzura Bethany sprawia, że wygląda, jakby brała udział w przesłuchaniu do przedstawienia Annie Get Your Gun w teatrze społecznościowym ”. Zrobił pauzę, jakby się zastanawiał. „Albo że jej dzieci spędzają tyle czasu wpatrując się w urządzenia elektroniczne, że prawdopodobnie wyewoluują bez potrzeby poruszania szyją”.
Zanim zdołałem stłumić wybuchnąłem przerażonym śmiechem.
Czegokolwiek spodziewałem się po tym intruzie, to nie było to.
„Więc” – powiedział Arthur, pochylając się lekko – „porzucili nas oboje dla słońca i bufetów na statkach wycieczkowych. Pytanie brzmi, Margaret Walsh… co zamierzasz z tym zrobić?”
Spojrzałam na niego zaskoczona, że zna moje imię, choć nie powinnam była tego wiedzieć.
„Skąd wiesz, kim jestem?”
„Poza oczywistymi wskazówkami kontekstowymi?” Uniósł jedną krzaczastą brew. „Twoje zdjęcia są wszędzie. A Bethany spędziła całą podróż samochodem, tłumacząc, że jesteś specyficzny i masz swoje przyzwyczajenia, ale że nie powinienem brać tego do siebie. Najwyraźniej oboje jesteśmy trudnymi starszymi krewnymi, którymi trudno zarządzać, a nie ludźmi, których należy szanować”.
Trafność jego oceny zabolała mnie bardziej, niż chciałem przyznać.
Czy tak postrzegała mnie moja rodzina? Problem, z którym trzeba sobie poradzić?
Spojrzenie Arthura złagodniało odrobinę. „Zdenerwowałem cię. Nie miałem takiego zamiaru. Chociaż szczerość to nawyk, który okazał się zbyt cenny, by pozbywać się go na tak późnym etapie”.
Wyprostowałem się, odzyskując zawodową godność po dekadach nauczania niesfornych uczniów gry na fortepianie. „Nie zdenerwował mnie pan, panie Caldwell. Po prostu potwierdził pan podejrzenia, które żywiłem od dawna”.
Skinął głową – nieoczekiwany gest solidarności. „Więc może rozumiemy się lepiej, niż nasze dzieci się spodziewały”.
Ponownie pochylił się do przodu, a jego zaskakujące niebieskie oczy nagle zaświeciły się figlarnie. „Możemy przyjść.”
“Bardzo przepraszam?”
„Portugalski” – powiedział, machając lekceważąco ręką. „Spędziłem rok sabatowy w Lizbonie w młodości. Pytanie pozostaje aktualne, niezależnie od języka. Zrobili z nas idiotów, Margaret. Czy możemy zacząć naszą odpowiedź?”
Powinnam była być oburzona. Powinnam była natychmiast zadzwonić do Roberta, zażądać wyjaśnień i przeprosin, umówić się na usunięcie tego nieznajomego z mojego domu przed kolacją. Zamiast tego, powoli kiwałam głową – coś we mnie, całe życie powściągliwości i ugodowości, ustępujące miejsca czemuś bardziej pierwotnemu i satysfakcjonującemu.
„Tak” – powiedziałem po prostu. „Myślę, że tak”.
Absurd mojej sytuacji dotarł do mnie w pełni, gdy stałem w kuchni, machinalnie przygotowując herbatę, podczas gdy obcy osiemdziesięciolatek drzemał w moim salonie. Moje starannie zaplanowane Święto Dziękczynienia – indyk, który powinien się piec, porcelana, która powinna stać na stole w jadalni, rodzina, która powinna przybyć lada chwila – sprowadziło się do pospiesznie napisanej notatki i niespodziewanego gościa.
„Mleko, bez cukru” – zawołał głos Arthura, wyrywając mnie z zamyślenia. Stał w drzwiach, jedną ręką ściskając wypolerowaną drewnianą laskę, której wcześniej nie zauważyłam. „To znaczy, jeśli robisz Earl Grey. W przeciwnym razie zwykła będzie dobra”.
„Skąd wiedziałeś, że robię herbatę?” – zapytałem.
Uśmiechnął się lekko. „Gwizd czajnika był moją pierwszą wskazówką. Fakt, że jesteś Brytyjczykiem i jest dokładnie czwarta, dostarczył dodatkowych dowodów”.
Zjeżyłem się. „Nie jestem Brytyjczykiem. Urodziłem się w Bostonie”.
„Ale wychowany przez brytyjskich rodziców, o ile się nie mylę” – odpowiedział spokojnie. „Ta postawa nie wywodzi się z amerykańskich szkół publicznych, a w twoich samogłoskach, kiedy jesteś zdenerwowany, słychać nutę Sussex”.
Ostrożnie podszedł do kuchennego stołu i z wyćwiczoną precyzją opadł na krzesło. „Którą obecnie zajmujesz, choć nie potrafię określić, czy to ze mną, czy z sytuacją”.
„Oba” – przyznałam, nalewając gorącą wodę do imbryka babci. Znajomy rytuał uspokoił moje nerwy. „Skąd wiesz, że jestem zirytowana?”
„Twoja lewa brew unosi się o jakieś trzy milimetry” – powiedział – „a usta zaciskasz na tyle, żeby utworzyć cienką linię nad brodą”. Poklepał się po brodzie, żeby to zademonstrować. „Cztery dekady reżyserowania spektakli teatralnych w społecznościach pozwalają obserwować mikroekspresje”.
„Teatr” – poprawiłam automatycznie.
„Mówiłeś o teatrze z końcówką -er ” – zauważył, a jego oczy zabłysły. „Ale jeśli spędziłeś czas w Anglii… ach, miałem rację co do brytyjskiego związku”.
„Po pięćdziesięciu latach w amerykańskiej akademii człowiek przyzwyczaja się do lokalnej wymowy” – powiedział beznamiętnie. „Ale masz rację. To powinien być teatr . Stare nawyki łatwo się chowają, nigdy do końca nie umierają”.
Zaniosłam tacę z herbatą do stołu, irracjonalnie wdzięczna, że uzupełniłam zapasy w spiżarni przed wyjazdem. Przynajmniej nie umrzemy z głodu, porządkując ten bałagan – choć uczta, którą zaplanowałam, z ulubionym nadzieniem Roberta z kukurydzianego chleba, słodkimi ziemniakami Bethany z piankami marshmallow i przewidywalnymi żądaniami bliźniaków o dodatkowy sos żurawinowy, nagle wydała mi się prywatnym żartem na mój koszt.
„Katastrofizujesz” – zauważył łagodnie Artur, odbierając filiżankę z herbatą.
Rozpoznałam ten wyraz twarzy. Mój zmarły mąż nosił go zawsze, gdy nasze plany były pokrzyżowane.
„Nie katastrofizuję” – odpowiedziałem sztywno. „Jestem słusznie zdenerwowany, że moja rodzina zostawiła mnie na wielkich wakacjach z zupełnie obcą osobą, podczas gdy oni sami szaleją na statku wycieczkowym”.
„Nieznajomy, który potrzebuje leków, nic mniej” – dodał pomocnie. „Nie zapominaj o tym konkretnym narzuceniu”.
Wbrew sobie, na moich ustach pojawił się niechętny uśmiech. „Tak. Dziękuję za przypomnienie”.
„Proszę bardzo”. Sączył herbatę z zaskakującą delikatnością jak na dłonie tak powykręcane przez artretyzm. „Doskonały napar. Assam z nutą bergamotki”.
Skinąłem głową, na chwilę rozbrojony jego celnością. „Ulubiona mieszanka mojego ojca”.
„Zamawiam w sklepie specjalistycznym w Londynie” – powiedział Arthur nonszalancko. „Stanley’s na Portobello Road. Zaopatrywali pokój nauczycielski w Oksfordzie podczas mojej profesorskiej wizyty w 1982 roku”.
Przez chwilę patrzyłam na niego inaczej – nie jako na intruza, nie jako na problem do rozwiązania, ale jako na osobę z tak bogatą i złożoną historią jak moja. Nieprzyjemnie uświadomiłam sobie, że początkowo patrzyłam na niego przez ten sam lekceważący pryzmat, którego nienawidziłam w swojej rodzinie.
„Skoro już ustaliliśmy twoje preferencje herbaciane i twoje brytyjskie pochodzenie” – kontynuował Arthur – „może powinniśmy zająć się przysłowiowym słoniem w pokoju. Co właściwie powinniśmy zrobić z naszymi nierozważnymi dziećmi?”
Odstawiłam filiżankę z zdecydowanym kliknięciem. „Najpierw dzwonię do Roberta. To jest absolutnie niedopuszczalne”.
Wyraz twarzy Arthura stał się przenikliwy. „Zanim to zrobisz, zastanów się. Prawdopodobnie są już na morzu – wygodnie poza zasięgiem telefonicznym”.
Szybkie sprawdzenie telefonu potwierdziło jego podejrzenia. Podczas rozpakowywania otrzymałem SMS-a.
Wchodzimy na pokład. Sygnał na statku nie działa. Odprawimy się, jak tylko będzie to możliwe. Arthur lubi PBS i muzykę klasyczną. Świetnie się dogadacie.
„Niewiarygodne” – mruknąłem.
„Zaplanowali tę ucieczkę dokładnie” – powiedział Arthur, odchylając się do tyłu i obserwując mnie przenikliwym wzrokiem. „Powiedz mi, Margaret – czy ostatnio namawiali cię do przeprowadzki do mniejszego mieszkania? Może proponowali osiedla dla emerytów albo apartamenty z udogodnieniami dla aktywnych seniorów”.
Pytanie to niepokojąco bezpośrednio zapadło mi w pamięć.
„Skąd wiedziałeś?” zapytałem.
„Bo Bethany od sześciu miesięcy przysyła mi broszury o Osiedlu Seniora Sunset Palms” – odpowiedział sucho. „Po spędzeniu ze mną dokładnie trzech godzin na pogrzebie jej matki, najwyraźniej zrobiłem na niej spore wrażenie”.
„A teraz nas tu wrzucili” – powiedziałem powoli, gdy w mojej głowie pojawiła się nowa, niepokojąca myśl. „Czekaj. Nie sądzisz, że…”
Artur ponuro skinął głową. „Och, absolutnie uważam, że ta mała przygoda na rejsie to wygodna przykrywka dla bardziej przemyślanego planu. Czyż nie byłoby wspaniale, gdyby mama i Artur się dogadali? Mogliby dzielić ten duży dom. Albo jeszcze lepiej, ładne dwupokojowe mieszkanie w Sunset Palms. Dwoje starszych krewnych poradziłoby sobie z jednym wygodnym rozwiązaniem”.
Pomysł był tak bezczelny i manipulacyjny, że omal nie przewróciłam filiżanki ze złości.
„To… to jest podstępne” – powiedziałem.
„Protekcjonalne” – dodał Artur.
„Fabuła godna przeciętnej opery mydlanej” – dokończyłem.
„Wszystko powyższe” – zgodził się Artur, nie przejmując się tym.
Wstałam gwałtownie, krążąc po kuchni z niespokojną energią. „Mieszkam w tym domu od ponad czterdziestu lat. Nie mam zamiaru dzielić go z nikim, a tym bardziej z kłótliwym staruszkiem”.
Uniósł brew, rzucając mi wyzwanie, abym zaprzeczył temu opisowi.
„Miałam powiedzieć obcy” – dokończyłam sztywno.
„Oczywiście, że tak” – powiedział tonem, który jasno dawał do zrozumienia, że ani przez chwilę mi nie wierzył. „Mimo to wygląda na to, że mamy wspólny problem i potencjalnie wspólny cel”.
Przestałem chodzić. „Który to jest?”
„Aby mieć pewność” – powiedział Artur, odstawiając filiżankę z rozmysłem i precyzją – „że ten mały spisek matrymonialny zakończy się tak spektakularną porażką, że nigdy więcej nie podejmą próby podobnej manipulacji”.
W jego tonie było coś – psoty i wyzwania w jednym – co rozpaliło we mnie dawno uśpioną część. Zanim stałam się Margaret Walsh, szanowaną nauczycielką gry na fortepianie i filarem społeczności, byłam Maggie: kobietą, która kiedyś z kaprysu pojechała z Bostonu do Nowego Jorku, żeby zobaczyć występ Horowitza w Carnegie Hall, a pewnego lata nauczyła się portugalskiego po prostu dlatego, że spodobało jej się brzmienie tego języka.
„Co dokładnie miałeś na myśli?” zapytałem, wracając na swoje miejsce.
Uśmiech Arthura był powolny i zaskakująco szelmowski jak na mężczyznę w jego wieku. „Najpierw ustalamy obecną sytuację. Uważają, że zostawili dwoje bezradnych seniorów, by wspólnie przetrwali kilka dni. Spodziewają się telefonów z żądaniem wyjaśnień, być może odrobiny świętego oburzenia, po którym nastąpi niechętna akceptacja”.
Skinąłem głową, podążając za jego tokiem rozumowania.
„Więc zamiast tego” – kontynuował – „nie dajemy im absolutnie nic”.
„Żadnych telefonów, żadnych SMS-ów” – powiedziałem.
„Całkowita cisza przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny” – dokończył. „To ich zdenerwuje”.
„Tak” – przyznałem. „Ale czy to wystarczy?”
„Och, to dopiero początek” – powiedział Arthur, pochylając się do przodu, nagle ożywiony w sposób, który wymazał z jego wyglądu dekady. „Po ciszy pojawia się dezorientacja – tajemnicze, coraz bardziej niepokojące przesłania. Odniesienia do nieoczekiwanych wydarzeń, które nigdy nie zostają do końca wyjaśnione. Psychologiczna tortura niepewności”.
Powinnam być przerażona radosną mściwością w jego głosie. Zamiast tego, pochyliłam się do przodu, równie zaangażowana.
„Jakiego rodzaju wiadomości?” zapytałem.
„Wszystko w porządku. Nie ma się czym martwić” – zasugerował. „Po kilku godzinach dodał: »Sytuacja jest już pod kontrolą. Proszę się nie martwić«. A potem może: »Proszę, nie denerwuj się, kiedy zobaczysz salon«”.
„Straż pożarna była bardzo wyrozumiała” – dodałem, rozgrzewając się do gry.
Oczy Artura zabłysły. „Wyrwał mi się śmiech – szczery, niepohamowany, nieznany. Jak dawno się tak nie śmiałem?”
„Jesteś okropny” – powiedziałem mu.
„Wolę kreatywnie mściwy” – poprawił. „A ty, Margaret Walsh, wcale nie jesteś tak porządna, jak udajesz”.
Ta obserwacja powinna mnie urazić. Zamiast tego poczułem się, jakbym rozpoznał siebie, o istnieniu którego niemal zapomniałem.
„Więc” – powiedział Artur, wyciągając rękę przez stół – „jesteśmy zgodni? Czy damy naszym zarozumiałym dzieciom lekcję szacunku dla starszych?”
Zawahałam się tylko przez chwilę, zanim chwyciłam jego wyciągniętą dłoń. Jego skóra była cienka jak papier, ale zaskakująco ciepła, a uścisk mocniejszy, niż się spodziewałam.
„Zgadzam się” – powiedziałem, czując dreszcz oczekiwania, którego nie doświadczyłem od lat. „Chociaż powinienem pana ostrzec, panie Caldwell…”
„Artur” – poprawił.
„Arthur” – poprawiłem się. „Jeśli mamy dzielić ten dom przez cztery dni, są pewne zasady, których należy przestrzegać. Prowadzę bardzo uporządkowany dom”.
Przyglądał mi się przez chwilę, po czym uroczyście skinął głową. „Niczego innego bym się nie spodziewał. I muszę cię z kolei ostrzec, że fizycznie nie jestem w stanie zostawić naczyń po śniadaniu nigdzie indziej niż w zlewie – nigdy w zmywarce – i czytam na głos, kiedy natrafię na szczególnie interesujące fragmenty w książkach”.
„Śpiewam Pucciniego podczas gotowania” – odparłem. „Powiedziano mi, że głośno”.
„Wymagam całkowitej ciszy podczas Jeopardy! ” powiedział, dostosowując się do mojego tonu.
„Układam przyprawy alfabetycznie” – dodałem – „i będę wiedział, czy są w niewłaściwej kolejności”.
Spojrzeliśmy na siebie przez stół – dwa nieruchome obiekty oceniające możliwość współistnienia. Wtedy Artur uśmiechnął się, a szczery uśmiech odmienił jego zniszczoną twarz.
„Wierzę, Margaret” – powiedział – „że to może być początek bardzo interesującego Święta Dziękczynienia”.
Nasza wojna psychologiczna rozpoczęła się tego wieczoru, po tym, jak odprowadziłem Arthura do pokoju gościnnego i ustaliliśmy logistykę wspólnej łazienki – on rano, ja wieczorem, zgodnie z harmonogramem, który uwzględniał zarówno jego wczesne wstawanie, jak i moje zamiłowanie do nocnych pryszniców. Lek wspomniany w notatce Roberta okazał się zwykłą tabletką na nadciśnienie, którą Arthur doskonale potrafił sam zażyć.
„Bardzo dziękuję” – powiedział sucho, kiedy wspomniałem o przypomnieniu. „Biorę to od piętnastu lat. Jakimś cudem przetrwałem bez opieki twojego syna aż do teraz”.
Siedząc teraz w salonie z pospiesznie przygotowanym obiadem składającym się z kanapek z zimnym indykiem, żadne z nas nie umknęła ironia losu, jakim było zjedzenie ptaka na Święto Dziękczynienia w tak bezceremonialny sposób. Stworzyliśmy naszą pierwszą strategiczną komunikację.
„Kluczem” – wyjaśnił Arthur, trzymając mój telefon w swoich powykręcanych palcach – „jest nic nie mówić, a jednocześnie sugerować wszystko. Chcemy, żeby wyobrażali sobie najgorsze, nie dając im żadnych konkretnych argumentów”.
Skinąłem głową, dziwnie podekscytowany psotą, którą zorganizowaliśmy. „Żebyśmy nie wspominali o tym, że jesteśmy zdenerwowani ich odejściem”.
„Dokładnie. Tego właśnie oczekują – świętego oburzenia, żądań wyjaśnień”. Zaczął pisać powoli, ale z zaskakującą dokładnością. „Dajemy im coś o wiele bardziej niepokojącego: przyjemną akceptację, po której następuje tajemniczy niepokój”.
Pokazał mi wiadomość przed wysłaniem:
Mam nadzieję, że podoba Ci się rejs. Arthur i ja dogadujemy się świetnie. Nie musisz się martwić o wcześniejszy termin. Wszystko jest już pod kontrolą. Całuski, mama.
„Wcześniej?” – zapytałem, czytając mu przez ramię. „To jest pięknie niejasne”.
„Będą się zastanawiać, co się stało” – powiedział po prostu i z rozmachem wcisnął „Wyślij”. „Teraz czekamy”.
Nie musieliśmy długo czekać. Po kilku minutach mój telefon zadzwonił z odpowiedzią Roberta.
Co się wcześniej wydarzyło? Czy wszystko w porządku?
Uśmiech Artura przypomniał mi mistrza szachowego, który właśnie złapał hetmana przeciwnika w pułapkę. „Teraz milczymy przez co najmniej dwie godziny. Niech to pytanie się zagości”.
Byłem pod wrażeniem jego psychologicznej przenikliwości, choć jednocześnie miałem wątpliwości, czy ten plan nie jest niepotrzebnie okrutny.
„Będą się martwić” – powiedziałem.


Yo Make również polubił
Chiromancja: Co kształt palców mówi o Twojej osobowości…
Moja córka powiedziała mi, że albo muszę dostosować się do oczekiwań jej męża, albo się przeprowadzić
Podam przepis w zamian za proste podziękowanie
„Marnować na ciebie dobre jedzenie? To urocze” – zadrwiła moja siostra na swoim ślubie. „Po prostu zostaw prezent i idź do domu”. Zamrugałam oszołomiona. Moi rodzice nie protestowali. „No cóż… może powinna iść” – mruknął tata. „Dobrze, pójdę” – powiedziałam z lekkim uśmiechem, po czym dodałam: „Ale wiedzcie jedno… wszyscy tego pożałujecie”.