Proste słowa. Ciepło. Wala, czekam.
Dom czeka. Każdego wieczoru stawiam na stole filiżankę twojej herbaty, jakbyś tam był. Wierzę.
Wierzę, że wkrótce wrócisz, nie sam. Płakałem, kiedy to przeczytałem. Nie z bólu.
I z miłości, której się nie spodziewałam. W wieku sześćdziesięciu jeden lat nagle odkryłam w sobie tyle uczuć, że zdawało się, że moje serce nie wytrzyma.
Nie starzał się. Wręcz przeciwnie, zdawał się z każdym dniem młodszy. Dużo myślałem.
Leżąc tam, rozplątałem w głowie całe swoje życie. Jak film. Jako dziecko bałem się ciemności.
W młodości samotność. W dorosłości strata. A teraz najbardziej bałam się, że nie zdążę.
Nie ma czasu na słowa. Pokaż. Daj.
Miłość. Uwaga. Życzliwość.
Jest ciepło. Moja córka jest dorosła. Mój syn jest daleko.
Moje wnuki dorastają beze mnie. A teraz mam w sobie nowe życie. Taka szansa zdarza się tylko raz.
Albo wcale. Zrozumiałem, że to dziecko nie było przypadkiem. Oto odpowiedź.
Z życia. Od Boga. Z samego serca.
To szansa, by przeżyć wszystko na nowo, ale świadomie. Nie tak jak kiedyś, z troskami, kłopotami i pośpiechem.
Ale z otwartym sercem. Z akceptacją. Z łagodnością.
Czasem w nocy śnił mi się jej głos. Delikatny, subtelny. Jak wiatr w gałęziach wierzby.
Nie słyszałem słów, tylko to uczucie. Że mnie woła. Albo odbiera.
„Jestem z tobą, mamo. Słyszę cię. Wszystko będzie dobrze”.
Te sny były dla mnie jak modlitwa. Trzymały mnie w ryzach w chwili, gdy całe moje ciało było bliskie załamania. Podczas jednej z rutynowych kontroli lekarz cicho powiedział:
Walentyno Iwanowno, świetnie sobie radzisz. Trzymamy się. Ale powinnaś wiedzieć, że sytuacja może się zmienić w każdej chwili.
I musisz być mentalnie przygotowana na przedwczesny poród”. Skinęłam głową. „Jestem gotowa. Każdy dzień to walka.
„Już się nie boję”. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się po raz pierwszy od tygodnia. „Jesteś silniejsza niż którykolwiek z moich młodych pacjentów.
Mogę ci to powiedzieć na pewno.” Podziękowałem mu. I pomyślałem.
Siła to nie wiek ani zdrowie. To miłość, dla której jesteś gotów oddychać pomimo bólu. Dla której zniesiesz mury, ciszę i słowa innych ludzi.
Wtedy wiesz, po co żyjesz. Nie myślałem już o wieku. Myślałem tylko o niej.
O trzymaniu jej w ramionach. O karmieniu jej. O tym, jak się uśmiecha.
I kiedy szepczę do niej: „Witaj, moja dziewczyno. Długo na ciebie czekałem”. Czas.
Płynął powoli, ale nieubłaganie. Czerwiec zmienił się w lipiec, a potem w sierpień. Nadal tam leżałem.
Minęły prawie trzy miesiące. Nie mam prawa wstawać. Nie mam spacerów.
Bez wiejskiego powietrza. Bez moich porannych rytuałów. Ale wszystko dla niej.
Dla dobra mojej dziewczyny. Pielęgniarki w szpitalu znały mnie już jak rodzinę. Jedna z nich, Tanya, była młoda.
Codziennie przynosiła mi świeże kwiaty. Rumianek, chabry. Czasami tylko gałązkę mięty.
„Więc pachnie tu latem, Walentino Iwanowna. Tu jest zbyt sterylnie”. Uśmiechnęłam się do niej.
Nawet zapach świeżej trawy pomagał mi się trzymać. Wewnątrz robiło się coraz ciężej. Moje ciało było zmęczone.
Bolały mnie kości. Ciśnienie mi skakało. Czasami budziłem się w nocy w panice.
Czy starczy mi sił? Czy dożyję dnia, w którym zobaczę jej oczy? Podczas jednego z USG lekarz spojrzał na mnie poważnie. Mój stan jest stabilny. Ale płód wykazuje oznaki niedotlenienia.
Musimy być przygotowani. Jeśli sytuacja się pogorszy, zrobimy cesarskie cięcie. To możliwe.
Wyprzedzając termin. Skinąłem głową. To wystarczy. Oby tylko przeżyła.
„A ty?” zapytał. Spojrzałam w górę. „A co ze mną? Rozumiesz, że biorąc pod uwagę twoją historię medyczną, w twoim wieku, to będzie poważna operacja? Ryzyko jest ogromne.
Możesz nie przeżyć znieczulenia. Albo utraty krwi. – Wypowiedział te słowa bez nacisku.
Proste. Fakt. Profesjonalnie.
Ale odbiły się echem w moim sercu jak zimna fala. Milczałem. Potem przemówiłem cicho.
„Wiem. Ale nadal się zgadzam”. Skinął głową.
Musiałem to powiedzieć. Reszta zależy od Boga. Nie mogłem spać tej nocy.
Leżałam, gapiąc się w sufit i wyobrażając sobie. Co, jeśli to wszystko tak się skończy? Co, jeśli nie obudzę się po porodzie? Kto ją przytuli? Kto zaśpiewa jej kołysanki? Kto jej opowie, jak przyszła na świat? Łzy spływały mi po policzkach. Nie szlochałam.
Po prostu płakałam, jakby płakała cała moja dusza. Ze strachu. Z miłości.
Z nieznanego. Następnego dnia poprosiłem o papier i długopis i zacząłem pisać list do córki. Użyłem tego samego charakteru pisma, którego używałem w szkolnych pamiętnikach.
Jeśli to czytasz, a mnie już nie ma, wiedz, że walczyłem o ciebie do ostatniego tchnienia. Nie bałem się śmierci. Bałem się, że nie zobaczę twojego uśmiechu.
Ale jeśli Bóg mnie zabrał, wiedz, że zostawił ci najsilniejszą miłość. Będzie z tobą. W każdym szeleście, w każdym wietrze, w każdym wiosennym deszczu.
Kocham cię. Bardziej niż siebie. Włożyłam ten list pod poduszkę.
A wieczorem, kiedy Lena wróciła do domu, wręczyłem jej to. „Otworzysz tylko wtedy, gdy…” „Mamo, nie”. Zrozumiała od razu.
„Nie mów tak. Wszystko będzie dobrze. Muszę.
Proszę.” Przycisnęła list do piersi i zaczęła płakać. “Dasz sobie radę, Lena?” “Jeśli w ogóle.
Dam sobie radę. Ale ty też dasz sobie radę. Musisz.
I nagle zdałem sobie sprawę. Nie jestem sam. Moja córka jest za mną.
Życie jest ze mną. Miłość jest we mnie. I już się nie boję.
Już nie tak jak kiedyś, nie wiedziałem, ile czasu mi zostało. Może tydzień. Może dzień.
Ale byłem gotowy. Bo ona już tu była. Ze mną.
Żywa. Prawdziwa. A każdy jej pchnięcie we mnie było jak obietnica.
Przyjdę. Na pewno przyjdę. Spotkamy się.
„Mamo, poczekaj jeszcze trochę”. Stało się to o świcie. Dzień zaczął się spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło.
Za oknem śpiewały ptaki, a pielęgniarka właśnie przyniosła mi śniadanie: owsiankę, herbatę z rokitnika i kawałek dżemu na spodku. Już miałem zacząć jeść, gdy nagle poczułem coś nie tak. To nie był tylko ból…
To było ciśnienie narastające od środka, wypełniające całe moje ciało. Gwałtownie odłożyłam łyżkę. Żołądek ścisnął mi się jak struna.
Fala bólu przetoczyła się przeze mnie, sprawiając, że wszystko pociemniało. Nacisnąłem przycisk przywołania. Przybiegła pielęgniarka, młoda, z przerażonymi oczami.
„Walentyno Iwanowno? Co ci jest? Boli. Silnie. W podbrzuszu.
„To tak jakby… zaczęło się”. Zadzwoniła do lekarza. Kilka minut później do pokoju weszły jednocześnie trzy osoby.
Lekarz, położna i anestezjolog. Nie mogłam już mówić, tylko wpatrywałam się w sufit, ściskając krawędź łóżka dłońmi. Pomiędzy skurczami oblewały mnie zimne poty, dzwoniło mi w uszach i zaciskałam zęby.
Skurcze. Regularne. Lekarz powiedział: „Zabierz mnie natychmiast na salę operacyjną”.
Ciąża trwa trzydzieści pięć tygodni. Konieczna jest pilna operacja. Płód jest niedotleniony.
Mama jest wyczerpana. Nie czekamy. Powieźli mnie korytarzem, a ja spojrzałem na lampy na suficie.
Jeden. Dwa. Trzy.
Każdy z nich jest jak migająca ramka życia. Twarze pojawiają się przed twoimi oczami.
Lena. Nikołaj. Wnuki.
Dzieci, lekarze, wieś. A potem ona. Moja dziewczyna.
Jeszcze jej nie widziałem, ale wiedziałem, jaka będzie. Czułem to. Każdą komórką ciała.
Sala operacyjna była jasna. Trzęsłam się z zimna i strachu. „Jesteś gotowa?” – zapytał anestezjolog.
„Boję się” – powiedziałam szczerze. „Ale chcę ją zobaczyć”. Skinął głową i położył mi rękę na ramieniu. „Jesteś silna”.
Zrobimy wszystko, żebyście oboje przeżyli. Kiedy operacja się zaczęła, nie czułem nic innego. Żadnego bólu, żadnego strachu.
Tylko cisza. Jedyne, co słyszałam w głowie, to: „Proszę, daj jej oddychać”.
Niech krzyczy. I nagle cisza została przerwana. Krzyk.
Cienki. Dzwoniący. Żywy.
Krzyczała. Poczułem, jak łzy napływają mi do oczu. Nie widziałem jej, tylko słyszałem.
Ale to wystarczyło. Ona żyje. Moja dziewczyna żyje.
Dziewczynka, 2100 gramów. Mała, ale silna, słyszałem. Podali mi ją na sekundę. Malutka, owinięta w pieluszkę, z czerwoną buzią.
Już nie krzyczała. Marszczyła tylko brwi i poruszała ustami. Ledwo dotknąłem ustami jej policzka.
Witaj, moje życie. A potem – ciemność. Obudziłem się na intensywnej terapii.
Cisza. Urządzenia. Monitor tętna.
Szepty pielęgniarek. Lekkie. Żyłam, słaba, wyczerpana, z nitkami w żyłach, z kłuciem w żołądku.
Ale Lena żyła, była niedaleko. Trzymała mnie za rękę i pogłaskała po czole.
Kiedy otworzyłam oczy, płakała. Mamo, udało ci się. Jest tutaj.
Ona jest twoja. Ona żyje. A ty jesteś z nami.
Uśmiechnąłem się. Nie mogłem mówić. Po prostu skinąłem głową.
I to skinienie zawierało w sobie całe moje życie. Czas po operacji płynął powoli. Nie dniami, godzinami, minutami.
Czasem nawet na sekundy. Każdy ruch był wysiłkiem. Każdy oddech małym zwycięstwem.
Bolało mnie ciało. Rana pulsowała. Ciśnienie skakało.
Ale w głębi duszy czułam tylko jedno: żyję. I ona też.
Pierwszej nocy po operacji prawie nie spałem. Byłem tak słaby, że nie mogłem się nawet przewrócić w łóżku. Ale też nie chciałem spać.
Gapiłem się w sufit i powtarzałem sobie: Ona tu jest. Ona oddycha.
Udało się. Drugiego dnia przyszedł do mnie lekarz. Usiadł na skraju łóżka, otworzył kartę i powiedział:
Walentyna Iwanowna, dziewczynka w inkubatorze. Jest podłączona do tlenu, ale oddycha już samodzielnie. Jej refleks jest dobry.
Jej waga jest niewielka, ale dość stabilna w tym okresie. Będziemy ją obserwować. Jest silna, tak jak ty.
A ja szepnęłam: „Jestem”. Spojrzał na mnie uważnie. „Dokonałeś niemożliwego. Teraz najważniejsze jest wyzdrowienie”.
Musisz dużo odpoczywać. Jeść. Spać.
I czekaj, aż cię wpuszczą. Skinąłem głową. Ale czekanie było męczące.
Poczułem ją gdzieś w pobliżu. Oddychającą. Wyciągającą ręce.
Płacze. Pewnie. A mnie nie ma.
To uczucie było gorsze niż ból. Każdej nocy budziłam się z niepokojem. Czułam się, jakby instynkt macierzyński się odzywał, ale nie mogłam do niej dotrzeć.
Myśli wirowały mi w głowie. Co jeśli wyczuje, że mnie nie ma? Co jeśli się boi? Co jeśli… Lena codziennie przynosiła mi wieści. Dziś otworzyła oczy.
Wyglądała, jakby czegoś szukała. Dziś cicho się zaśmiała, gdy zmieniano jej pieluchę. Dziś wzięła palec pielęgniarki.
Słuchałem tych opowieści jak muzyki. Wyobrażałem ją sobie. Malutkie rączki.
Policzki. Te oczy, które mnie szukają. Piątego dnia, powiedział lekarz, przygotuj się.
Jutro. Pierwszego dnia. Piątego dnia, powiedział lekarz, przygotuj się.
Jutro pierwsza wizyta. Pozwolimy ci ją zobaczyć. To nie potrwa długo, ale będziesz mógł ją zobaczyć.
Możesz mnie podnieść. Te słowa brzmiały jak muzyka. Jak światło przebijające się przez wszystko, co było wcześniej.
Strach. Ból. Cisza.
Zmęczony. Nie mogłem w to uwierzyć. Zobaczę ją jutro.
Nie na ekranie. Nie na USG. Ale naprawdę…
Yo Make również polubił
Nie wiedziałem, że
9 potężnych korzyści zdrowotnych czarnego pieprzu przed snem!
Serowe Kulki – Małe Rozkosze Smaku, Które Zaskakują!
Babciny Przepis na Imbir: Oczyść Wątrobę i Płuca w Naturalny Sposób