„Dobrze” – powiedziałem. „Spotkałem się z ich zarządem kilka razy. Dobry zespół”.
Wtedy uśmiechnął się przebiegle, jak dziecko toczące kamyk, żeby sprawdzić, czy zaboli.
„Wątpię, żebyś w ogóle przeszedł kontrolę bezpieczeństwa”.
Brzmiało to jak żart. Ale nim nie było.
Rozejrzałem się po stole. Niektórzy się uśmiechali. Inni wpatrywali się w swoje talerze. Powoli wstałem i zsunąłem marynarkę z krzesła.
„Jestem prezesem” – powiedziałem. „Do zobaczenia w poniedziałek”.
W pomieszczeniu zrobiło się lodowato.
Nie czekałem, aż ich twarze dogonią ich uszy. Wyszedłem na zewnątrz, minąłem stół w przedpokoju z tablicą z napisem „Witajcie, przyjaciele” i tacę na buty pokrytą gruboziarnistą granitą, a potem kuchnię, gdzie magnes w kształcie flagi wyświetlał listę Lydii – brązowy cukier, żurawina, śmietana – i wszedłem w rześkie nocne powietrze, które mówiło samo za siebie.
W samochodzie adrenalina przerodziła się w tępy ból. Wyjechałem z ślepej uliczki – lampki na ganku, dmuchane indyki, identyczne dachy – aż turkot opon uspokoił mój oddech. Zaparkowałem na parkingu supermarketu i patrzyłem, jak mój oddech muska przednią szybę.
Nie chodziło o samą obelgę. Spotkałem się z dużo gorszymi, z powodu błędów w kompilacji. Chodziło o łatwość, z jaką cała sala ją przyjęła. O to, że nikt nie powiedział: „Hej, wystarczy!”. Ani o moją matkę. Ani o mojego brata Marka, który uśmiechał się od ucha do ucha w ręczniku, jakby nic się nie stało. Chodziło o to, jak ziemia śledziła moje kroki: tutaj, bądź dyskretny; tutaj, bądź wdzięczny.
Zarezerwowałem hotel przez telefon, zamówiłem jedzenie na wynos, którego prawie nie tknąłem, i zostawiłem powtórki „The Office” odtwarzane cicho w kółko, gapiąc się w sufit. Spałem jak zabity, wypatrując alarmu przeciwpożarowego, którego nie było.
Rano miałem osiem SMS-ów od mamy i trzy nieodebrane połączenia – proszę, wróć, sprawy wymknęły się spod kontroli, kochamy cię – każdy z nas próbował ogarnąć noc, która nie dawała rezultatu.
W kawiarni w centrum miasta, pełnej roślin i skąpanej w lo-fi muzyce, ściskałem czarną kawę obiema rękami i patrzyłem, jak spadają na nią duże cząsteczki.
Zadzwonił Mark. „Wszystko w porządku?”
„Nic mi nie jest.”
„Cody zachowywał się jak palant. Wiesz, jaki on jest.”
„Tak. I się śmiałeś.”
„To nie miało z tobą nic wspólnego, stary. Nie bądź taki wrażliwy.”
Zawsze jest śmiech, kiedy puenta żartu rani twoją godność.
„Dokładnie” – powiedziałem. „To zawsze żart, kiedy to ja.”
„Słuchaj, dałeś jasno do zrozumienia, o co ci chodzi – kultowa puenta prezesa – ale może powinieneś trochę przycichnąć. Ludzie po prostu nie rozumieją, co robisz”.
„Nawet nie próbują” – powiedziałem. „Zakładają najgorsze i nazywają to kpiną”.
Zaśmiał się nerwowo. „Po prostu wróć na deser”. Wszyscy się o ciebie martwią.
„Naprawdę? A może zastanawiają się, czy znowu nie zepsuję im idealnego wieczoru?”
Pozwolił ciszy zapaść. „Pomyśl o tym” – powiedział. Rozłączył się.
Ja też nie wróciłem do tego tematu tego dnia.
Wybrałem wyjście.
Dwa dni później rodzinna rutyna poszła swoją drogą: Lydia zapowiedziała wieczór gier. „Chodźcie wszyscy, zapomnijmy o tej niezręcznej sytuacji”. Mama dodała z nutką poczucia winy: „Dla rodziny, Aaronie”.
Więc poszedłem.
W środku pachniało cynamonem i luksusowymi świecami. „O, patrz” – powiedział wujek Jerry, unosząc plastikowy kubek. „Panie Dolino Krzemowa”. Cody skinął mi głową, jakby pozował do zdjęcia do katalogu. „Udało ci się”.
„Przyszedłem tylko dla gier” – powiedziałem.
Graliśmy w kalambury. Ktoś naśladował The Social Network, a Cody krzyknął: „To historia Aarona, tylko że ma mniej znajomych i o wiele mniej pieniędzy”. Śmiech. Nie wziąłem udziału.
Później Lydia przyniosła prostokątny tort. „Świętujemy wielką rozmowę kwalifikacyjną Cody’ego!” – oznajmiła. „Everlock!” Rozległy się brawa i wiwaty. Cody promieniał, jakby wznosił toast za własny sukces.
„Aaron, może mógłbyś mu dać jakieś wskazówki” – powiedziała Lydia słodkim głosem, który przeczył jej przebiegłości. „Aplikowałeś do takich miejsc, prawda?”
„Zatrudniałam ludzi z takich miejsc” – powiedziałem.
W pokoju zadrżało.
Cody pociągnął nosem. „Och, teraz oferujesz mi pracę?” „Już to zrobiłem” – odpowiedziałem. „W zeszłym roku. Zniknęłaś bez śladu podczas rozmowy kwalifikacyjnej”.
„O czym ty mówisz?”
Odwróciłem się do Lydii. „Pamiętasz, jak pytałem, czy ktoś z rodziny szuka pracy? Wysłałem ci ogłoszenie”.
Powoli skinęła głową.


Yo Make również polubił
Na pogrzebie męża jego matki: „Przynajmniej umarł, zanim musiał żyć z jej hańbą.” Krewni kiwali głowami. Mój ośmioletni syn wstał, trzymając telefon taty: „Babciu, czy mam poruszający się wszyscy, co tata nagrał o wydajności w działaniu?” Jej twarz zbielała…
Przyniesienie sojuszu do prawej ręki: co mamy na myśli?
Mieszanie czosnku, miodu i goździków: sekret, którego nikt ci nigdy nie zdradzi
Kiedy zobaczysz takie pszczoły, nie bój się. Nie wzywaj straży pożarnej ani ochrony cywilnej, nie ruszaj ich, nie truj, nie zabijaj!