Zwolnił swoją służącą sześć lat temu. Dziś zobaczył ją na lotnisku, drżącą z zimna, z dwójką małych dzieci. Wtedy chłopiec podniósł wzrok i uśmiechnął się, a cały świat milionera legł w gruzach.

Echo toczących się walizek i głuche, automatyczne komunikaty lotnicze były jedynym dźwiękiem, jaki Edward Langford kiedykolwiek naprawdę słyszał. To była ścieżka dźwiękowa jego życia, rytm nieustannego, nieustannego ruchu do przodu.

Międzynarodowy Port Lotniczy im. Johna F. Kennedy’ego był rozmazaną plamą szarego błota pośniegowego i zestresowanych twarzy, całe miasto ściśnięte w jednym betonowym pudle. Ludzie w puchowych kurtkach kłócili się ze stewardesami. Dzieciaki ciągnęły pluszaki przez brudne kałuże. Biznesmen przeklinał telefon po hiszpańsku w pobliżu kontroli bezpieczeństwa.

Edward, mający czterdzieści dwa lata, przeszedł przez to wszystko tak, jakby był tam jedyną osobą.

Przedzierał się przez tłum długimi, zdecydowanymi krokami, wysoka postać w grafitowym wełnianym płaszczu, który prawdopodobnie kosztował więcej niż czynsz większości ludzi. Poruszał się jak człowiek przyzwyczajony do tego, że ludzie schodzą mu z drogi – i tak właśnie było. Wszyscy odwracali głowy, oczy błądziły po drogim zegarku na jego nadgarstku, skórzanej teczce w dłoni, niewymuszonej pewności siebie w jego postawie.

On nie zauważył.

Tak naprawdę nigdy nikogo nie zauważał.

Był człowiekiem wyrzeźbionym z zimnej efektywności, wizjonerem, założycielem Langford Capital, milionerem, który dorobił się sam, a stał się miliarderem, zależnie od tego, co działo się na rynkach w danym tygodniu. Jego życie było serią liczb i transakcji, arkuszy kalkulacyjnych i dokumentów zamykających, samolotów i sal konferencyjnych.

Nie miał czasu na opóźnienia.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama