Płacz nigdy nie był dla mnie czymś naturalnym.

Dziesięciolecia pracy jako woźny w liceum nauczyły mnie tłumić emocje. Ale kiedy pierwszy Harley wjechał na cmentarz, a za nim kolejny, a potem dziesiątki kolejnych, ziemia niemal zadrżała od huku – i wtedy w końcu popłynęły łzy.

Mój 14-letni syn, Mikey, popełnił samobójstwo w naszym garażu. W liście pożegnalnym wymienił nazwiska czterech kolegów z klasy. „Nie mogę już tego robić, tato” – napisał. „Codziennie każą mi się zabić. Teraz dostaną to, czego chcieli”.

Czułem się bezużyteczny. Nie potrafiłem go ochronić, ani za życia, ani w D3ath.

Potem Sam zapukał do naszych drzwi. Wysoki, ubrany w skórę, z długą siwą brodą, był znajomą twarzą – widzieliśmy go tankującego na stacji benzynowej, którą odwiedzaliśmy po sesjach terapeutycznych Mikeya. Podał mi złożoną karteczkę z numerem telefonu. „Jeśli chcesz, żebyśmy tam byli” – powiedział – „przyjdziemy. Tylko dla obecności, nie dla kłopotów”.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama