Stałem z przodu, z boku, przy dystrybutorze wody. Miałem na sobie sterylny, nieozdobiony kombinezon lotniczy. Bez identyfikatora, bez oznak rangi na ramionach, bez naszywek – po prostu oliwkowozielony. Dla niewprawnego oka – albo dla aroganckiego – wyglądałem jak pracownik wsparcia. Może z wywiadu, może z administracji, może po prostu ktoś zaginiony.
Trzymałam styropianowy kubek z letnią wodą i obserwowałam ich. Obserwowałam, jak się poruszają, jak grupują się w małe, pełne zaufania plemiona. Patrzyli na mnie, a potem patrzyli przeze mnie. Dla nich kobieta w tym pokoju bez widocznej rangi była niewidzialna. Była meblem.
Wtedy otworzyły się podwójne drzwi z tyłu, a poziom hałasu w pomieszczeniu zdawał się zmieniać.
Wszedł porucznik Mark Wyatt. Mój przyrodni brat.
Nawet z drugiego końca sali wyglądał dokładnie jak nasz ojciec. Miał tę samą kwadratową szczękę, te same idealnie ułożone blond włosy, które przeczyły przepisom dotyczącym noszenia kasku, i tę samą pewność siebie, która mówiła, że budynek jest jego własnością. Towarzyszyło mu dwóch innych pilotów, jego skrzydłowi w barze, jeśli nie w powietrzu. Śmiał się z czegoś, co powiedział jeden z nich, klepiąc go po plecach. Wyglądał jak dziecko z plakatu reklamy rekrutacyjnej.
Rozejrzał się po sali, szukając najlepszego miejsca, a jego wzrok padł na mnie. Zatrzymał się. Zmarszczył czoło, a potem jego grymas przerodził się w uśmieszek, który sprawił, że zrobiło mi się niedobrze. Nie widział kapitana. Nie widział weterana. Widział swoją nieudaną starszą siostrę.
Trącił kolegę łokciem i ruszył prosto w moją stronę, a jego głos przebijał się przez gwar otoczenia.
„Jalissa” – powiedział na tyle głośno, by usłyszało go pierwsze pięć rzędów.
Rozmowy ucichły, głowy się odwróciły.
„Co tu robisz? Zgubiłeś się, szukając budynku administracyjnego?”
Nie ruszyłam się. Zachowałam neutralny wyraz twarzy, a dłonie luźno opuściłam wzdłuż ciała.
„Witaj, Marku” – powiedziałem spokojnym głosem.
Zachichotał i pokręcił głową, jakby miał do czynienia z opóźnionym w rozwoju dzieckiem.
„Serio, Jules, to odprawa Red Flag, wielka liga. Tata cię przysłał, żebyś podrzucił mi lunch, czy co?”
Podszedł bliżej, naruszając moją przestrzeń osobistą i wskazując palcem na drzwi.
„Musisz się wynosić, kochanie. Zaraz porozmawiamy o taktyce. O prawdziwych sprawach lotniczych, a nie o papierkowej robocie, do której tata mówił, że się nadajesz”.
Odwrócił się do sali, szeroko rozkładając ramiona i występując przed publicznością.
„Moja siostra i wszyscy inni – wygląda na to, że szuka męża, bo kariera pilota się nie powiodła”.
Sala wybuchła. Nie było to tylko kilka chichotów. To był ryk śmiechu. Setka mężczyzn, napędzanych adrenaliną i mentalnością stada, szydziła z kobiety stojącej samotnie przy dystrybutorze wody. Mark puścił do mnie oko, okrutnym, lekceważącym gestem.
„No, chodź już” – powiedział, machając ręką, jakby odganiał muchę. „Może po drodze przyniesiesz nam świeżą kawę. Ten dzbanek jest pusty”.
Poczułem żar w karku. Serce waliło mi jak młotem, fizyczna reakcja na publiczne obdzieranie ze skóry. Czułem ciężar ich spojrzeń, lekceważenie, jawną niesprawiedliwość. Zacisnąłem palce, wbijając paznokcie w kieszenie dłoni. Chciałem krzyczeć. Chciałem wymienić godziny lotu. Chciałem złamać mu nos.
Ale tego nie zrobiłem.
Wziąłem głęboki oddech, powoli i głęboko, rozszerzając przeponę, tak jak przed zakrętem w warunkach dużego przeciążenia. Zamknąłem umysł na hałas. Przypomniałem sobie zniszczone strony Biblii, werset, który zaznaczyłem żółtym markerem lata temu, kiedy zaczynałem szkołę lotniczą, i uświadomiłem sobie, jak trudna będzie ta droga.
Księga Przysłów 12:16.
Wyrecytowałem to w myślach, a słowa utworzyły tarczę wokół mojego temperamentu. „Głupiec od razu okazuje swoją irytację, lecz człowiek roztropny przymyka oczy na zniewagę”.
Albo w tym przypadku, roztropna kobieta.
Rozluźniłam szczękę. Spojrzałam Markowi prosto w oczy. Nie cofnęłam się. Nie spuściłam wzroku. Po prostu patrzyłam na niego zimnym, beznamiętnym wzrokiem, który zazwyczaj wytrącał ludzi z równowagi.
Ale Mark był zbyt pijany swoim ego, żeby to zauważyć.
„Skończyłeś, poruczniku?” zapytałem cicho.
„Próbuję tylko pomóc ci zachować twarz, Jules” – zadrwił.
Nagle drzwi z przodu sali – te zarezerwowane dla personelu dowodzenia – otworzyły się z hukiem. Dźwięk brzmiał jak wystrzał z pistoletu.
„Pokój, dziesięcio-chatka!” krzyknął głos.
Śmiech ucichł natychmiast. Zapadła ciężka, dusząca cisza. Powietrze wypełnił odgłos setek ciał stających na baczność, szelest kombinezonów lotniczych i tupot butów. Mark zesztywniał, jego uśmieszek zniknął, a wzrok powędrował przed siebie.
Wszedł generał Harris. Był legendą Sił Powietrznych, mężczyzną o srebrnych włosach i twarzy wyrzeźbionej z granitu, z trzema gwiazdami na ramionach. Nie patrzył na tłum. Nie patrzył na ekran projektora. Kroczył zdeterminowany, a jego buty odbijały się echem od linoleum. Szedł prosto w naszym kierunku.
Mark wypiął pierś, przygotowując się do powitania generała, z rozpaczliwym wyrazem twarzy „zauważ mnie”. Zaczął unosić rękę do salutu.
„Generale, ja tylko…”


Yo Make również polubił
Szybki deser z jabłkiem, jajkiem i mąką
Najlepsza w historii łatwa zupa warzywna z wołowiną: rozgrzewający klasyk do każdej kuchni
Jak przygotować łatwy i udany sernik baskijski (San Sebastian)?
Ciche sygnały: Jak Twoje ciało może ostrzegać przed rakiem