Generał Harris nawet nie mrugnął. Przeszedł obok Marka, jakby był duchem. Stanął tuż przede mną.
Cała sala wstrzymała oddech. Mark wyglądał na zdezorientowanego, jego ręka była w połowie uniesiona, a usta lekko otwarte.
Generał Harris zatrzymał się. Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu, bystrym i pełnym szacunku. Potem powoli, z rozmysłem, trzygwiazdkowy generał uniósł rękę i oddał jej energiczny, perfekcyjny salut.
„Falcon One” – powiedział generał, a jego głos poniósł się do głębi cichej sali. „Twoja droga. Zrób im piekło”.
Odwzajemniłem salut, ostro i profesjonalnie.
„Dziękuję, Generale.”
Opuściłam rękę i spojrzałam na Marka. Cała krew odpłynęła mu z twarzy. Wyglądał, jakby dostał cios w brzuch. Otwierał i zamykał usta, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Uświadomienie sobie tego, co się stało, powoli i przerażająco go ogarniało.
Nie odezwałem się do niego ani słowem. Nie musiałem. Odwróciłem się do niego plecami i wszedłem po schodach na podium, zajmując miejsce na środku sceny. Spojrzałem na morze twarzy – tych samych, które śmiały się dziesięć sekund temu. Teraz wyglądały na przerażone.
Wziąłem mikrofon.
„Zajmijcie miejsca” – rozkazałem.
Jedyną reakcją był odgłos stu mężczyzn siadających jednocześnie.
„Jestem major Jalissa Wyatt. Mój znak wywoławczy to Falcon One. Jestem dowódcą misji powietrznej Red Air.”
Zatrzymałem się, pozwalając ciszy się przeciągnąć, pozwalając Markowi się w niej spocić.
„A przez następne dwa tygodnie to ja decyduję, czy przetrwasz tam na górze”.
Salut generała Harrisa był jak ciepłe słońce po długiej, mroźnej zimie. To był ten rodzaj szacunku, za którym tęskniłem całe życie. Ale stojąc na podium i patrząc na bladą, przerażoną twarz Marka, nie mogłem skupić się na chwili zwycięstwa.
Zamiast tego cofnęło się o dwa tygodnie. Wróciło do chwili, która rozpaliła ogień płonący w mojej piersi. Wróciło do stołu w Prime Cut, jednej z najdroższych stekowni w Las Vegas, gdzie w powietrzu unosił się zapach dojrzewającej wołowiny, drogiej wody kolońskiej i duszących oczekiwań mojego ojca.
Restauracja była słabo oświetlona – to takie miejsce, gdzie boksy są z ciemnego mahoniu i skóry, a kelnerzy noszą smokingi. Oczywiście, byliśmy tam, żeby uczcić Marka. Właśnie dostał swoją szansę na Red Flag, to samo ćwiczenie, które ja potajemnie prowadziłem. Ale dla mojej rodziny Mark był bohaterem, a ja obserwatorem.
Mój ojciec, pułkownik Rhett Wyatt, emerytowany, siedział na czele stołu niczym król obsadzający dwór. Kręcił kieliszkiem Napa Valley Cabernet, którego czerwony płyn odbijał światło świecy. Spojrzał na Marka z dumą tak intensywną, że aż bolało patrzeć.
„Za Marka” – oznajmił mój ojciec, unosząc kieliszek. Jego głos donośnie przyciągał spojrzenia z pobliskich stolików. „Za następne pokolenie. Za to, które w końcu wyniesie nazwisko Wyatt z powrotem do stratosfery. Za dziedzictwo”.
„Za dziedzictwo” – powtórzyła jak echo moja macocha. Delikatnie upiła łyk wina, po czym zwróciła na mnie wzrok. Nie było w nim nienawiści. Było gorzej. To była litość – delikatny, protekcjonalny uśmiech, który mówił: „W porządku, kochanie. Wiemy, że się starałaś”.
Podniosłam szklankę z wodą – nie piłam – i mruknęłam: „Za Marka”.
Mark promieniał. Wcinał swój antrykot z kością, idealnie wysmażony, z sokami spływającymi po białym ceramicznym talerzu.
„Dzięki, tato” – powiedział z ustami pełnymi do połowy. „Poczekaj, aż zobaczysz ptaka, którym lecę. F‑35 to bestia. Sama awionika – praktycznie lata sam. Będę krążył wokół tych eskadr agresorów”.
Zacisnąłem mocniej dłoń na widelcu. Te eskadry agresorów. Mówił o mojej jednostce. Mówił o mnie.
„Wspaniale, synu” – powiedział tata, pochylając się do przodu. Potem, jakby przypominając sobie o obowiązkach towarzyskich, musiał przyznać, że istnieje, lekko odwrócił głowę w moją stronę.
„A ty, Julysa? Jak tam w biurze?”
Zawsze nazywał to biurem, jakbym pracował w boksie i składał zeznania podatkowe.
„Właściwie, tato” – powiedziałem, starając się zachować spokój – „praca jest intensywna. Opracowujemy nowe scenariusze taktyczne dla zespołu Red Air, symulując zagrożenia piątej generacji za pomocą…”
Machnął ręką, przerywając mi w pół zdania.
„Dobra, dobra. Nie zanudzajmy Marka administracyjnymi szczegółami. Dobrze, że jesteś bezpieczna na miejscu, Jules. Naprawdę.”
Wziął kolejny łyk wina, a jego oczy stały się twardsze.
„Papierkowa robota jest bezpieczniejsza dla kobiet. Twoja matka… nigdy tego nie rozumiała. Zawsze musiała naciskać, musiała być w kokpicie. I zobacz, do czego ją to doprowadziło”.
Przy stole zapadła cisza. Wspomnienie o mojej matce, która zginęła służąc ojczyźnie – pilotce o wiele lepszej niż mój ojciec – wisiało w powietrzu jak dym. Nie opłakiwał jej. Wykorzystywał jej śmierć, by usprawiedliwić swoje rozczarowanie mną. Mówił: Jesteś pomyłką, tak jak ona.
Przełknąłem gulę w gardle.
„Była bohaterką, tato.”
„Była uparta” – sprostował chłodno.
Wtedy maska wesołego ojca powróciła. Sięgnął pod stół.
„Dość o przeszłości. Mamy dary.”
Wyciągnął ciężkie, prostokątne pudełko owinięte w aksamit. Przesunął je po białym obrusie w stronę Marka.
Mark rzucił się na niego jak dziecko w bożonarodzeniowy poranek. Otworzył pudełko i zamarł. W środku znajdował się Breitling Navitimer, najdoskonalszy chronograf lotniczy – stalowa koperta, czarna tarcza, misterny pierścień z suwakiem logarytmicznym. Zegarek wart osiem tysięcy dolarów, symbol, pamiątka rodzinna.
„Tato” – wyjąkał Mark, zakładając go na nadgarstek. „To jest… wow”.
„Zasłużyłeś” – powiedział tata, promieniejąc. „Pilot potrzebuje prawdziwego zegarka. Noś go, kiedy przekroczysz barierę dźwięku”.
Wtedy tata zwrócił się do mnie. Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął cienką białą kopertę. Przesunął ją po stole.
„Nie zapomniałem o tobie, Jules” – powiedział swobodnie.
Otworzyłem kopertę. W środku była plastikowa karta podarunkowa. Wyciągnąłem ją. Była to karta podarunkowa do sieci sklepów spożywczych – Whole Foods. Na odwrocie napisano markerem pięćdziesiąt dolarów.
Wpatrywałem się w nią. Karta podarunkowa o wartości pięćdziesięciu dolarów na zakupy spożywcze. Kontrast był tak gwałtowny, że poczułem się, jakbym dostał w twarz. Osiem tysięcy dolarów i zapis dla syna. Pięćdziesiąt dolarów i sugestia, żebym poszedł kupić mleko dla córki.
Nie chodziło o pieniądze. Zarabiałem tyle, co major. Nie potrzebowałem jego pieniędzy. Chodziło o przesłanie. Zegarek mówił: „Wierzę w twoją przyszłość”. Karta podarunkowa mówiła: „Żal mi twojego prezentu”.
„Dzięki, tato” – wyszeptałam ledwo słyszalnym głosem. „To praktyczne. Trzeba jeść, prawda?”
Mark roześmiał się, podziwiając swój nowy zegarek.
„Może mogłabyś kupić trochę tego ekologicznego jarmużu, który lubisz.”
To był moment, w którym poczułam, że coś we mnie pęka. To ból, który trudno opisać, jeśli samemu się go nie doświadczyło. Jeśli słuchasz tego i byłeś dzieckiem, które zostało pominięte, które nigdy nie było wystarczająco dobre, bez względu na to, jak bardzo się starało, chcę, żebyś wiedział, że nie jesteś sam.
Proszę, kliknijcie ten przycisk „Lubię to” już teraz, aby pokazać, że jesteśmy silniejsi niż ich zaniedbanie. A w komentarzach napiszcie po prostu: „Jestem tego godny”. Stwórzmy ścianę wsparcia dla każdego, kto kiedykolwiek otrzymał kartę podarunkową, podczas gdy ktoś inny otrzymał złoto.
Nie mogłem już tam siedzieć. Zapach steku nagle przyprawiał mnie o mdłości. Dźwięk ich śmiechu był jak papier ścierny na mojej skórze.
„Przepraszam” – powiedziałem, gwałtownie wstając. „Toaleta”.
Nie czekałem na odpowiedź. Szybko minąłem inne stoliki, szczęśliwe rodziny i interesy, i wcisnąłem się do damskiej toalety.
W środku panowała cisza. Podłoga była z czarno-białych płytek, nieskazitelna i zimna. Zacisnęłam dłoń na krawędzi marmurowej umywalki, aż zbielały mi kostki. Wpatrywałam się w swoje odbicie w dużym lustrze. Szukałam ojca w swojej twarzy, ale go nie widziałam.
Widziałem ją.
Zobaczyłem przenikliwe spojrzenie matki. Zobaczyłem linię szczęki, która nie wiedziała, jak się poddać.
Odkręciłam kran, pozwalając zimnej wodzie spływać mi po nadgarstkach. Nie płakałam. Płacz był dla dziewczyny, która pragnęła aprobaty taty. Ta dziewczyna umarła dziś wieczorem przy stole.
„Oni nie wiedzą” – wyszeptałam do swojego odbicia, a dźwięk odbił się od kafelków na ścianach. „Myślą, że jestem sekretarką. Myślą, że jestem słaba”.
Wytarłem dłonie ręcznikiem papierowym, poruszając się powoli i rozważnie. Pomyślałem o odprawie przed misją zaplanowanej za dwa tygodnie. Pomyślałem o grafiku lotów, który już zatwierdziłem. Pomyślałem o znaku wywoławczym: Falcon 1.
Wrzuciłem ręcznik papierowy do kosza na śmieci. Uderzył o dno z cichym hukiem.
„Miłego oglądania, Marku” – powiedziałem do pustego pokoju. „Bo za dwa tygodnie czas się skończy”.
Wyprostowałam marynarkę, poprawiłam luźny kosmyk włosów i wyszłam z powrotem do jadalni. Usiadłam, dopiłam wodę i patrzyłam, jak świętują. Nie powiedziałam ani słowa. Nie musiałam. Wiedziałam coś, czego oni nie wiedzieli.
Rachunek miał zostać wystawiony i ostatecznie wszyscy będą musieli zapłacić.
To odbicie w lustrze w łazience restauracji – to obramowane ciepłym, złotym światłem i drogimi kafelkami – zniknęło z mojego umysłu. Zastąpiło je inne odbicie, takie, które znałem o wiele lepiej. To było upiorne, blade odbicie mojej własnej twarzy, wpatrujące się we mnie z czarnego monitora komputera w pomieszczeniu bez okien głęboko pod pustynią Nevady.
Nazywali to skarbcem. Był to Ośrodek Informacji Poufnej, czyli SCIF. Pachniało ozonem, spalonymi przewodami i charakterystycznym metalicznym aromatem samotności. Nie było okien ani zegarów, a jedynym dźwiękiem był cichy, nieustanny szum serwerów chłodzących potężne superkomputery, na których odbywały się symulacje wojenne.
To był mój dom przez ostatnie trzy lata. To tutaj zmarł Julysa Wyatt i tutaj z popiołów zbudowano Falcona 1.
Wszystko zaczęło się od incydentu.
Wspomnienie wciąż smakowało mi miedzią w ustach. Trzy lata temu byłem na szybkiej ścieżce. Latałem F‑16, wybijałem godziny, nie podnosząc głowy. Potem nadszedł rutynowy lot szkoleniowy z Kyle’em „Ripperem” Vance’em.
Kyle był uosobieniem tego, co kochały Siły Powietrzne – głośny, pewny siebie i męski. Podczas manewru w zwartej formacji Kyle zdryfował. Zrobił się niedbały. Przebił się przez bańkę bezpieczeństwa, prawie uderzając mnie w skrzydło. Aby nas uratować, gwałtownie złamałem formację, przeciążyłem samolot i uszkodziłem płatowiec na płycie lotniska.
Spodziewałem się przeprosin. Zamiast tego dostałem zasadzkę.
Kyle powiedział dowódcy, że spanikowałem. Powiedział, że w powietrzu byłem nerwowy i chaotyczny.
„Po prostu się wzdrygnęła, proszę pana” – powiedział, wzruszając ramionami, z tą nonszalancką zdradą, którą mężczyźni tacy jak on praktykują tak łatwo. „Może to był ten moment miesiąca”.
Dowódca nie sprawdził rejestratora danych lotu. Nie przeprowadził wywiadu z obsługą naziemną. Po prostu skinął głową. To był klub starych kumpli zamykający szeregi.
Zostałem uziemiony do czasu zakończenia dochodzenia, które nigdy się nie odbyło. Uznano mnie za osobę stwarzającą ryzyko ucieczki.
Ale najgorsze nie było to, że straciłem skrzydła. Najgorszy był telefon do ojca.
Pamiętam, jak stałem przy budce telefonicznej przed hangarem, walcząc ze łzami i tłumacząc, że zostałem wyrzucony z eskadry. Czekałem, aż się na nich wścieknie. Czekałem, aż zażąda sprawiedliwości.
Zamiast tego usłyszałem ciężkie westchnienie po drugiej stronie linii.
„Widzisz” – powiedział Rhett Wyatt bez cienia zaskoczenia w głosie. „Mówiłem ci, Julysa, biologia to biologia. Kokpit to szybkowar. Nie jesteś stworzona do upałów. Wracaj do domu. Może znajdziemy ci pracę w logistyce”.
To „Mówiłem” coś we mnie złamało. Ale mnie nie złamało. To mnie otworzyło.
Nie chciałem się poddać. Jeśli nie pozwolą mi z nimi latać, nauczę się ich zabijać.
Poprosiłem o przeniesienie do agresorów – do drużyny czerwonych, złych, pilotów, którzy studiowali taktykę wroga, by szkolić dobrych. Uważano to za ślepą uliczkę dla nieudaczników i nieudaczników. Traktowałem to jak doktorat z zakresu sztuki wojennej.
Przez trzy lata mieszkałem w krypcie. Przestałem chodzić do klubu oficerskiego. Przestałem się umawiać na randki. Przestałem jeść prawdziwe posiłki, żywiąc się krakersami z automatu i letnimi napojami energetycznymi o smaku kwasu akumulatorowego. Pracowałem po osiemnaście godzin dziennie.
Nie tylko nauczyłem się latać wrogimi odrzutowcami w symulatorze. Nauczyłem się myśleć jak oni. Nauczyłem się czytać techniczny rosyjski, żeby zrozumieć instrukcje obsługi Suchoja w języku oryginalnym. Znałem na pamięć przekrój radarowy każdego myśliwca w arsenale USA.
Poznałem ich słabe punkty.
Dowiedziałem się, że amerykańscy piloci, zwłaszcza młodzi, wybitni akrobaci tacy jak Mark, cierpieli na jedną, fatalną wadę: arogancję. Zbyt mocno ufali swojej technologii. Zakładali, że są niezwyciężeni.
Stałem się drapieżnikiem.
Siedziałem w tym ciemnym pokoju, z twarzą rozświetloną błękitną poświatą map taktycznych, projektując scenariusze, które były koszmarem. Nie byłem już tylko pilotem. Byłem architektem zagłady.
Nauczyłem się, jak ich prowokować, jak ich frustrować i jak ich rozgniewać – bo rozgniewany pilot popełnia błędy.
Pewnej nocy – a może to był wczesny ranek; czas w skarbcu nie istniał – prowadziłem samotną symulację. Była trzecia nad ranem. Sterowałem eskadrą czterech cyfrowych Su‑57 przeciwko eskadrze dwunastu F‑35. Szanse były znikome. Tak mi się to podobało.
Moje palce śmigały po klawiaturze i przepustnicy. Nie spanikowałem. Byłem w stanie flow, zimny i precyzyjny. Użyłem jednego z moich cyfrowych silników odrzutowych jako królika, przynęty, wciągając niebieską drużynę w pułapkę rakietową ziemia-powietrze. Potem ich oskrzydliłem. Jeden po drugim, dobrzy znikali z ekranu.
Plusk jeden, plusk dwa, plusk trzy.
Wyczyściłem tablicę z ofiar. Dwanaście amerykańskich samolotów zestrzelonych. Zero strat dla mnie.
Oparłam się na krześle, pocierając piekące oczy i wypuszczając oddech, o którym nie wiedziałam, że go wstrzymuję.
„Uruchom to jeszcze raz” – powiedział głos z cienia za mną.
Podskoczyłem, obracając krzesło. Stał tam, trzymając styropianowy kubek kawy, generał Harris.
Nie słyszałem, jak wszedł.
Miał na sobie mundur służbowy, prawdopodobnie wracał z jakiegoś nocnego spotkania w Waszyngtonie. Patrzył na moje ekrany z intensywnością, która mnie zaniepokoiła.
„Generale” – wyjąkałem i zacząłem wstawać, żeby zasalutować.
„Proszę usiąść, majorze” – rozkazał, machając ręką.
Podszedł bliżej i przyjrzał się dziennikom symulacji.
„Właśnie rozgromiłeś cały dywizjon w niecałe osiem minut, używając słabszych samolotów. Jak?”
„Byli agresywni, proszę pana” – powiedziałem ochrypłym od nieużywania głosem. „Gonili za zdobyczą. Nie sprawdzili swoich szóstych. Dałem im to, co chcieli zobaczyć, a potem uderzyłem ich z miejsca, w którym nie patrzyli”.
Generał powoli skinął głową. Rozejrzał się po małym, ciasnym pomieszczeniu. Zobaczył puste puszki po napojach energetycznych, stosy rosyjskich podręczników, zwinięty w kącie śpiwór. Zobaczył obsesję. Zobaczył bliznę na ranie, którą zadał mi ojciec i system.
„Mówią, że jesteś nieudacznikiem, Wyatt” – powiedział Harris, patrząc mi w oczy.
„Mówią różne rzeczy, proszę pana.”
„Oni się mylą” – powiedział.
Wziął łyk kawy i nie odrywał ode mnie wzroku.
„Nie jesteś myśliwcem, majorze. Jesteś arcymistrzem. Nie latasz odrzutowcem. Latasz po całej szachownicy”.
Położył rękę na oparciu mojego krzesła.
„Red Flag zaczyna się za dwa tygodnie. Zwalniam obecnego dowódcę Red Air. Jest zbyt miękki. Pozwala niebieskiej drużynie wygrywać, żeby poprawić im humor”.
Moje serce się zatrzymało.
„Chcę, żebyś ty poprowadził sprawę” – powiedział Harris. „Chcę, żebyś ich złamał. Chcę, żebyś ich upokorzył. Dasz radę?”
Pomyślałam o Marku. Pomyślałam o słowach mojego ojca: „Mówiłem”. Pomyślałam o każdym mężczyźnie, który kiedykolwiek mnie przejrzał.
„Mogę ich pochować, proszę pana” – powiedziałem.
Generał się uśmiechnął. Był to wilczy, niebezpieczny uśmiech.
„Dobrze. Twój nowy znak wywoławczy to nie „Sweetheart” ani nic innego, jak cię nazywali. Od teraz jesteś Falcon One. Masz prawo zabijać.”
Odwrócił się i wyszedł z ciemności, zostawiając mnie samego z szumem komputerów. Ale pokój nie wydawał się już samotny. Czułem się jak w kokpicie. I po raz pierwszy od lat byłem gotowy do startu.
Dwa tygodnie później wyszedłem z oślepiającego słońca Nevady i wkroczyłem w chłodną, pełną ciśnienia ciemność centrum dowodzenia i kontroli pola walki. Nazywaliśmy je klatką.
Jeśli w skarbcu zaprojektowałem koszmary, to w klatce je uwolniłem.
W pomieszczeniu panowała inna energia niż w sali odpraw. Na górze panował egoizm i pozowanie. Tu na dole panowała czysta kompetencja. W powietrzu unosił się zapach ozonu, wosku do podłóg i słodkiej polewy na wpół zjedzonego pudełka Dunkin’ Donuts stojącego na konsoli centralnej.
To był zapach pracy.
Kiedy przesunąłem odznakę i wszedłem na salę operacyjną, atmosfera się zmieniła. To nie był strach. Nie rządziłem strachem. To była gotowość.
Pierwszy mnie zobaczył Mike „Sierżant” Peterson. Mike był sześćdziesięcioletnim emerytowanym starszym sierżantem, który odczytywał wskazania radarów od czasów operacji Pustynna Burza. Był człowiekiem, który widział już wszystko, człowiekiem, który nie miał cierpliwości do oficerów nie znających się na swojej robocie.
Siedział przy głównej konsoli radarowej, z twarzą oświetloną bursztynowym blaskiem lunety. Natychmiast wstał. Nie musiał. Był teraz cywilnym wykonawcą, ale wstał.
„Dzień dobry, szefie” – powiedział Mike chropawym, ciepłym głosem.
„Dzień dobry, Mike. Jak wygląda zarząd?”
„Obraz jest czysty, proszę pani. Wszystkie czujniki są zielone. Połączenie danych działa.”
Zanim zdążyłem dosięgnąć fotela dowódcy, Mike wyciągnął rękę. W środku znajdował się styropianowy kubek z czarną kawą, parzącą jak pieprz. Bez cukru, bez śmietanki – dokładnie taką, jaką piłem.
Wzięłam kubek, czując ciepło przenikające moje zimne palce. Zatrzymałam się na chwilę, ogarnięta ironią. Dwa tygodnie temu mój brat kazał mi przynieść kawę dla „prawdziwych mężczyzn”. Dziś kawę podawał mi mężczyzna, który zapomniał o walce powietrznej więcej, niż Mark kiedykolwiek się nauczy – nie dlatego, że byłam kobietą, nie dlatego, że byłam Wyattem, ale dlatego, że byłam dowódcą misji.
„Dzięki, Mike” – powiedziałem.
„Będzie ci potrzebne” – mruknął, siadając z powrotem. „Blue Air kołuje. Brzmią entuzjastycznie”.
Przeszedłem na środek sali, na podwyższenie, z którego miałem widok na wszystkie ekrany. Sarah, moja główna analityczka wywiadu, już gorączkowo pisała na swoim stanowisku.
Sarah miała dwadzieścia cztery lata i była prawdziwą wirtuozką w dziedzinie danych z zakresu walki elektronicznej. Potrafiła spojrzeć na plątaninę fal radiowych i powiedzieć, co pilot jadł na śniadanie.
„Dzień dobry, majorze” – powiedziała Sarah, nie odrywając wzroku od klawiatury. Jej palce rozmywały się. „Załadowałam biblioteki zagrożeń, o które pan prosił. Dzisiaj symulujemy sygnatury radarowe SA‑20. Duża wysokość, daleki zasięg, paskudne rzeczy”.
„Dobra robota, Sarah” – powiedziałem, zajmując miejsce.
Założyłem słuchawki, piankowe nauszniki odizolowały mnie od szumu serwerów. Poprawiłem mikrofon.
„Słuchajcie wszyscy.”
W pokoju zapadła cisza. Wszystkie głowy zwróciły się lekko w moją stronę, wszystkie uszy nasłuchiwały.
„Dzisiaj to nie tylko lot szkoleniowy” – powiedziałem spokojnym głosem, który jednak niósł się po całym pomieszczeniu. „Mamy tam setkę młodych pilotów, którzy myślą, że F‑35 czyni ich niezniszczalnymi. Polegają na swojej niewidzialności. Polegają na swoich czujnikach. Myślą, że to maszyna czyni człowieka”.
Wziąłem łyk gorzkiej kawy.


Yo Make również polubił
W końcu mamy odpowiedź na rosnącą liczbę zachorowań na raka jelita grubego wśród młodych dorosłych
Słodki deser z awokado (wersja azjatycka)
Regularnie wlewam miarkę TEGO PRODUKTU do toalety. Czyścisz idealnie i ładnie pachnie
Byłam na weselu mojej siostry z moim pięcioletnim synem, gdy nagle złapał mnie i szepnął: „Mamo, chodźmy już do domu… coś jest nie tak”. Drżącym głosem odpowiedział: „Zaglądałaś pod stół…?”. Pochyliłam się… Spojrzałam… i zamarłam…