Bryce odchrząknął. „Tato, myślałem… biorąc pod uwagę sytuację na rynku, nadal trzymasz pieniądze w tych… jak to się nazywa… obligacjach?”
„Znowu to” – powtarzam w myślach, nie na głos. Na głos mówię: „Trochę obligacji, trochę lokat, trochę gotówki”.
Uśmiech Polly staje się ciaśniejszy. „Gotówka to dziś dobry pomysł. Albo metale. Wiele osób kupuje złoto. Można by wymienić sporą sumę i zostawić fizyczne złoto w domu”. Mówi „fizyczne”, jakby nauczyła się nowego słowa i wypróbowywała je w różnych pomieszczeniach.
„Jestem za stary na nowe sztuczki” – żartuję. „I nie chcę, żeby pies kopał w sztabkach złota na podwórku”. Nie mamy psa. Nigdy ich nie poprawiłem, kiedy pierwszy raz to powiedziałem, a teraz wszyscy udajemy, że mamy.
Zmieniają temat, ale nie odbiegając zbytnio od tematu. Pytają o mój plan dnia. Kręgle we wtorki i czwartki? O tej samej porze? Wracam o dziewiątej? Znajduję moją starą ciężarówkę przed domem co wieczór? To jak wyciąganie akt sprawy z akt ubezpieczeniowych. Rozmawiamy o cieknących kranach. Bryce nalega, żeby pomóc, co jest nowością, a Polly mówi, że „wywietrzy mieszkanie”, tak ludzie mówią „snoop”, kiedy chcą, żeby zabrzmiało to jak perfumy.
Po ich wyjściu sypialnia emanuje tym dziwnym, niepokojącym zapachem, który zawsze towarzyszy, gdy są tam osoby, których nie zaprosiłem. Moje dokumenty są dokładnie tam, gdzie je schowałem, a jednak gdzieś zniknęły. Blat mojej komody wygląda na nietknięty i kompletnie uporządkowany. W śmieciach w łazience wystaje broszura turystyczna niczym wyznanie, które chce zostać odnalezione.
Tej nocy telefon dzwoni o dziewiątej piętnaście. Nigdy nie był kreatywny, jeśli chodzi o wyznaczanie czasu.
„Tato, posłuchaj” – mówi Bryce, a jego głos brzmi gdzieś pomiędzy desperacją a dumą. „W tym miesiącu mamy mało pieniędzy, ale już mamy bilety na tę podróż. To tylko trochę wydatków. Meksyk jest tani. All inclusive. Polly marzy o tym od zawsze”.
„To, o czym marzymy, i to, za co płacimy, to dwie różne gry” – mówię. „Dam ci trzysta. To mój limit”.
Mówi „Dzięki, tato” tak szybko, że słychać ulgę, jaką odczuwasz.
Po rozłączeniu się idę do piwnicy. Fałszywa obudowa za podgrzewaczem wody przesuwa się pod moimi palcami, jak zawsze. Metalowa skrzynka za nią skrywa dziesiątki lat dorywczych prac, skąpstwa i ignorowania pragnienia nowych rzeczy. Paczki leżą tak, jak je zostawiłem. Mówię sobie, że jestem paranoikiem. Podejrzenie ma smak; pozostaje na języku przez jakiś czas, nawet gdy wmówisz sobie, że połykasz coś innego.
Przychodzą po kasę. A potem Polly znów za długo siedzi w sypialni. A potem czek z Sunnyside Travel materializuje się na moim kuchennym blacie jak kupony na zakupy do sklepu, w którym nigdy nie robisz zakupów. A potem matematyka na czeku i matematyka w ich „sytuacji” nie zgadzają się tak, jak matematyka powinna.
Zajmuję się odszkodowaniami od 1975 roku. Potrafię wyczuć oszustwo tak, jak inni wyczuwają benzynę.
W dniu wylotu mówię Bryce’owi, że będę łowić ryby z Royem i Tedem do późna. Mówi, że świetnie, tato, zaczerpnij świeżego powietrza, jakbyśmy oboje nie widzieli, jak spojrzał na Polly tym swoim spojrzeniem w stylu „właśnie trafił się nam śnieżny dzień”.
O czwartej rano obserwuję autostradę w świetle reflektorów niczym obietnicę i groźbę. O piątej dwadzieścia widzę ich, punktualnie, balansujących na granicy między chęcią a poczuciem winy. Za nimi niczym wierny pies kołysze się szara torba Samsonite z czerwoną metką. Próbują udawać zrelaksowanych. Wyglądają przez to jak ludzie z filmu instruktażowego.
Nie mówię „cześć”, dopóki karty pokładowe nie zostaną wydrukowane. Bryce odwraca się na mój głos, a jego twarz blednie tak szybko, że niemal czuć spadek temperatury w pokoju.
„Tato” – chrypi. „Co ty tu robisz tak wcześnie?”
„Wschód słońca jest za darmo” – mówię. „A ty jesteś moim synem. Nie co dzień mężczyzna wysyła syna nad ocean”.
Nie mogą się mnie pozbyć wystarczająco szybko. Lotnisko to dobre miejsce, żeby to przećwiczyć. Miejsca przeznaczone do przemieszczania się ludzi są w tym pomocne.
Samolot startuje o siódmej. Siadam z tanimi jajkami i kawą o smaku tektury, martwiąc się i wykonuję jeden telefon, który uruchamia kolejny, tym razem na południe od granicy. Mam przyjaciela o imieniu Eddie. Eddie jest mi winien więcej niż kartkę świąteczną. Odbiera po drugim dzwonku z chropowatym głosem, jaki mają mężczyźni po karierze obserwowania, jak inni ledwo uchodzą im na sucho, podczas gdy ty składasz raporty i wracasz do domu z nienaruszonym sumieniem.
„Pytasz czy mówisz?” – pyta, gdy wypowiadam imię Bryce’a.
„Oba” – mówię. „Znasz jeszcze faceta w Cancun?”
„Znam trzy” – mówi. „Ale jeden z nich odbiera”.
Jest papierkowa robota. Jest protokół. Jest sposób, w jaki mówisz „tak” i sposób, w jaki mówisz „nie”. Moje kolano podskakuje pod stołem. System nagłośnienia lotniska wykrzykuje imię, które brzmi jak moje, a nim nie jest. Zdaję sobie sprawę, że trzęsą mi się ręce i odstawiam kawę, zanim ją rozleję.
Do lunchu jest już po wszystkim. Samolot ląduje. Szary Samsonite wyłania się z brzucha ptaka. Są schody ruchome i taśmociągi bagażowe, a ludzie noszą girlandy, które mają sprawić, że pierwsze dziesięć minut wakacji będzie takie, jakie będą. Mój telefon dzwoni o pierwszej piętnaście.
„Ramon mówi, że mieli prawie czterdzieści” – mówi Eddie bez uprzejmości. „Ukryte w walizce. Rachunki poukładane jak w filmach”.
„Jak długo?” pytam, zaciskając zęby.


Yo Make również polubił
Oto prosty trik Nany na czyszczenie piekarnika. Potrzebujesz tylko tych 3 składników
Mój mąż odwołał moją urodzinową kolację, żeby jego znajomi mogli obejrzeć mecz u nas w domu – żałował tego
Nie zdawałem sobie z tego sprawy! Teraz muszę pić to codziennie
Wiosenne jajka