„Dwa tygodnie w areszcie, a nawet więcej, jeśli nie będą grzeczni. Konfiskata gwarantowana. Grzywna prawdopodobna. Chyba że chcesz, żebym rozkręcił machinę bardzo szybko i bardzo luźno, a wtedy pożałujesz, bo niczego się nie nauczą poza tym, jak szybciej zrzucić na ciebie winę”.
Wyobrażam sobie minę Bryce’a, gdy walizka się otwiera. To, jak zaciska usta, gdy uświadamia sobie, że został przyłapany, bo nawet w przedszkolu nie potrafił tego ukryć. Wyobrażam sobie łzy Polly i to, ile procent jest za pieniędzmi, a ile za tym, żeby podłoga została jej zdjęta spod nóg w holu raju.
Nalewam sobie drinka po kolacji i wpatruję się w zdjęcie Elaine na kominku, aż szklanka i moja ręka zaczynają się pocić. „Powiedz mi, jeśli się mylę” – pytam ją na głos w pustym pokoju. To jest właśnie sztuczka i przekleństwo wdowieństwa: wszystkie twoje pytania są retoryczne, a wszystkie odpowiedzi brzmią jak twój własny głos naśladujący zmarłych.
Pierwszy telefon z Meksyku nadchodzi o dziesiątej następnego wieczoru. Bryce płacze. Mówi takie słowa jak „nieludzkie”, „obywatel amerykański” i „albo inaczej”. Prosi o prawnika. Prosi o pięć tysięcy. Mówi, że mi odda. Mówi, że pieniądze, które wzięli, były na dom.
„Jaki dom?” pytam.
„Dom” – mówi.
„Zabrałeś zaliczkę za dom… do Meksyku?” – naciskam.
„Jeśli chodzi o stopy procentowe” – mówi, jakby przeczytał jedno zdanie w magazynie i postanowił od razu przejść do części, w której wie, co robi.
Mówię mu, że jestem emerytem, a nie bankiem. Mówię mu, że mogę uzbierać trzy tysiące w kilka dni. Mówię mu, żeby zadzwonił do konsulatu. Mówię mu, że go kocham. To brzmi jak dźwięk pękającego suchego patyka.
Dzwoni ponownie za trzy dni. Brzmi starzej. Mężczyźni w takich miejscach tak właśnie się zachowują. Mówi „deportacja”, jakby to słowo miało ostre krawędzie w jego ustach. Mówi „w porządku”, „konfiskata” i „spaliśmy na betonie”. Mówi „Polly schudła osiem funtów”, jakbym miał wyobrazić sobie kości i poczuć coś w rodzaju winy.
Prosi, żeby przenocować u mnie na kanapie, jak wrócą. Zgadzam się. Zemsta może usiąść i poczekać, jeśli będzie co gotować.
Przechodzą przez bramkę przylotów, mając tylko torbę podróżną i historię, którą przećwiczyli. Kiedy siadają na mojej kanapie, dziobią klopsiki, jakby to było ostatnie jedzenie, jakie zobaczą. Proszę ich, żeby mi wszystko opowiedzieli. Pozwalam im kłamać dla wprawy. Parzę kawę. Piją ją jak ludzie na statkach piją wodę, której nie można ufać.
Trzymam je przez trzy dni. Mówię to na głos, jak dyrektor szkoły z internatem, a nie człowiek, którego piwnica wciąż pachnie rowerem jego syna. Czwartego dnia mówię im, najdelikatniej jak potrafię, że muszą być gdzie indziej, dopóki nie odbudują tego, co zostało. Zostawiają kartkę z napisem: „Nie szukajcie nas”. Kiedy ją podnoszę, kartka drży i uświadamiam sobie, że to moja ręka.
Cisza po ich odejściu jest inna niż cisza przed nimi. Nie jest pusta. Nie jest pełna. Jest czymś cichszym niż jedno i drugie. Siedzę w niej i nie próbuję jej naprawiać. Mężczyźni zawsze próbują coś naprawiać. Dobrze jest czasem posiedzieć z tym, czego nie da się naprawić.
Nie oczekujesz, że doradca w kościele na Metcalf będzie wyglądał, jakby grał na pozycji linebackera, ale wygląda. Nosi krawat z plamą i ściska mi dłoń, jakby wiedział, jak mężczyźni się oceniają, i tym razem wolałby tego nie robić. Mówię mu, że mój syn ukradł, że zadzwoniłem do przyjaciela i wykonałem telefon, który sprawił, że wydarzyło się wiele innych rzeczy, że przez trzydzieści dziewięć lat patrzyłem, jak dobroć spływa mi przez ręce jak woda i że już nie chcę się utopić.
Mówi: „Zrobiłaś coś trudnego”. Nie uważa tego za odważne. Nie uważa tego za złe. Pyta mnie, czego teraz chcę.
Mówię mu, że chcę usiąść w Rzymie z talerzem jedzenia, którego moja żona nigdy nie spróbowała. Mówię mu, że chcę zobaczyć Florencję, nie myśląc o kartach kredytowych. Mówię mu, że nie chcę odbierać telefonu od nikogo poza klubem bowlingowym i właścicielem mojej kosiarki, kiedy następnym razem się zepsuje, bo przecież się zepsuje, i tak się dzieje zawsze.
Mówi mi, żebym zarezerwował bilet, zanim sam się od tego odwiodę. „Mężczyźni tacy jak ty” – mówi – „zajmą się pogrzebem, podatkami i garażem, a ty umrzesz pięć mil od miejsca, do którego przeniosłeś swoją narzeczoną. To nic, że nauczysz swoje kości nowego miejsca”.
Mówię Royowi i Tedowi, że jadę do Włoch. Mówią, że oszalałam. A potem, że znowu oszaleję, patrząc na katedrę. Kupują mi przewodnik z kobietą na okładce, która patrzy na stary budynek jak na mężczyznę, który w końcu powiedział to, co trzeba.
Zanim wyjdę, naprawiam, co mogę. Zakładam zamki w mieszkaniach, których wcześniej nie zamykałem. Mówię pani Henderson, że zasługuje na najemców, którzy płacą terminowo i mam nadzieję, że takich znajdzie. Oddaję zapasowy klucz byłemu właścicielowi Bryce’a wraz ze stosem książek z dzieciństwa, bo niektóre rzeczy zasługują na nowe ręce. Dzwonię do biura podróży, którego paragon wylądował w mojej skrzynce pocztowej i mówię na głos „Delmare”, a kobieta pyta: „Jak się podobał pobyt?”, a ja odpowiadam „Educational” i się rozłączam.
W samolocie mężczyźni w moim wieku chrapią z otwartymi ustami, a młode kobiety przechylają głowy na polarowe poduszki w sposób, który, jak się obawiam, sprawi, że ich karki będą tego później żałować. Rzym wita mnie taksówkami, które poruszają się, jakby brały udział w wyścigu, o którym nikt mi nie powiedział, i hotelami, które pachną połączeniem cytrynowego środka czyszczącego z czymś starszym, słodszym, wypieczonym w kamieniu.
Przy Fontannie di Trevi turyści rzucają monetami jak życzenia. Rzucam jedną dla Elaine, mimo że nie wierzę już w połowę rzeczy, w które wierzę. Rzucam jedną dla Bryce’a, mimo że chcę zachować drobne na lody. Rzucam jedną dla siebie i dotykam blizny na przedramieniu, która została mi po tym, jak bezdomny kot nauczył mnie o zgodzie, gdy miałam trzynaście lat, bo zawsze lubiłam sobie przypominać o różnych rzeczach, kiedy powinnam robić coś innego.
Drugiego dnia przypadkiem spotykam w kawiarni wdowca z Ohio. Rozpoznajesz siebie w innych mężczyznach takich jak ty, tak jak rozpoznajesz piosenkę, której nie słyszałeś od liceum. Siadamy przy jednym stoliku, bo włoskie kawiarnie celowo są kameralne. Pyta mnie, czym się zajmuję. Mówię mu, że kiedyś byłem ubezpieczycielem, a teraz jestem turystą. Mówi, że kiedyś naprawiał linie energetyczne, a teraz siedzi w samolotach, żeby zbierać mile dla często latających pasażerów, więc jego wnuczka z Kalamazoo uważa go za interesującego.
Pijemy mocną kawę, a on mówi mi, że jego dziewczyna ukradła mu narzędzia, a ja mu mówię, że moje ukradły moje oszczędności i drobiazgi, których nie da się odłożyć, gdy już ich nie ma. Nie wymieniamy się radami, bo to bezużyteczne. Wymieniamy się oliwkami, a on wskazuje kościół, w którym znajduje się obraz, który mnie poruszy w sposób, którego nie uwzględniłem w planie podróży.
Stoję przed obrazem Caravaggia przez czterdzieści minut i myślę o mężczyznach, którzy stają przed mężczyznami, którzy myślą, że są pierwszymi, którzy chcą wziąć coś bez pytania.
Florencja to lekcja bólu karku i pokory. Odchylasz się, by spojrzeć na sufity Michała Anioła i uświadamiasz sobie, że umrzesz, nie rozumiejąc dwudziestu procent tego, co widzą twoje oczy. Ciekawe, ile sufitów zauważa Bryce, przechodząc przez pokój. Ciekawe, ile wentylatorów sufitowych odkręcił, żeby znaleźć pieniądze, które schował przed nim zadufany w sobie starzec. Ciekawe, czy słyszy mój głos, gdy szuflada się zacina, a mnie nie ma, żeby ją naprawić. Ciekawe, czy jest teraz mniej, czy bardziej zły, skoro pieniądze nie rozwiązują problemów tak, jak myślał.
Nie dzwonię do niego. Nie sprawdzam jego mediów społecznościowych, choć uczę się, jak je przypadkiem przeglądać, kiedy konsjerż pomaga mi zarezerwować bilety za pomocą aplikacji, która wyświetla moją twarz, jakby była mi coś winna.
W kawiarni w Trastevere kelnerka mówi mi, że mój akcent jest lepszy niż krawat. Mówię jej, że żona kupiła krawat trzydzieści lat temu i nie mogłem go wyrzucić. Przynosi mi wino na koszt firmy, bo są kolejki, w których ludzie stoją, żeby okazać szacunek, a smutek czasem prowadzi człowieka na sam początek. Chłopak na motorowerze o mało nie zmiażdżył mi kolana, a taksówkarz uderza się w czoło i nazywa go słowem, którego nie muszę tłumaczyć.
Ostatniego dnia w Rzymie kupuję pocztówkę z Koloseum i piszę: „Widziałem ją. Jest starsza niż nasz gniew” i adresuję ją do pustego domu po wschodniej stronie Overland Park. Nie podaję adresu zwrotnego. Nie podpisuję. Nie oblizuję znaczka, bo jest odklejany i przyklejany, a świat zmienił się bardziej, niż zazwyczaj.
U mnie powój wygląda, jakby zawarł pakt z Bogiem, kiedy mnie nie było. Ja się z nim paktuję. Będę cię przycinał dwa razy w tygodniu, jeśli przestaniesz próbować dusić róże. Oboje wiemy, że do wtorku umowa zostanie zerwana.
Tydzień po powrocie sięgam po telefon i widzę numer, którego nie znam, z numerem kierunkowym ze stanu, przez który Bryce kiedyś przejeżdżał. Prawie go ignoruję. Mężczyźni w moim wieku ignorują większość rzeczy, które dają nam szansę na zranienie. Zamiast tego odbieram.
„Tato” – mówi Bryce.
Siadam, bo czuję, że tak wypada, i bo cały ranek stoję na nogach, robiąc coś, co wolałoby żyć, podczas gdy inne rzeczy też próbują żyć. Pyta mnie, jak się czuję, i udaje, że nie przećwiczył tej części. Mówi, że jest w Nebrasce, dorabia na dachach, które są zbyt gorące, żeby narzekać. Mówi, że Polly wróciła na razie do matki i że nie wie, jak być osobą, którą uważała za męża.
Nie prosi o pieniądze. Nie przeprasza tak, jak robią to ludzie w filmach. Mówi tak: „Okradłem cię”.
To leży między nami, zdanie tak proste i złożone, jak to, kiedy wrócił ze szkoły średniej z podbitym okiem i powiedział mi, że wpadł na drzwi, a ja odpowiedziałem mu, że są drzwi, przez które warto biec, i są drzwi, które zawalają się na ciebie, synu, i tylko jedne uczą cię czegoś, co możesz udźwignąć.
„Wiem” – mówię.
„Myślałem, że powiesz ‘dobrze’” – mówi.
„Nie jestem prorokiem w twojej historii” – mówię. „Jestem akapitem, który ciągle przepisujesz”.
Pyta, czy może mi wysłać list. Mówię, że może, a potem podaję mu swój adres, bo kimkolwiek jest, jest moim synem, a są mężczyźni, którzy całe życie próbują zapomnieć o tym zdaniu i to ich pomniejsza.
Jego list dociera dziesięć dni później. Pismo jest trochę lepsze niż ostatnim razem, kiedy je widziałem, i gorsze niż wtedy, gdy wygrał konkurs kaligraficzny w trzeciej klasie, z którego Elaine była tak dumna.


Yo Make również polubił
Jeśli często ślinisz się podczas snu, sprawdź, czy nie masz tych 6 chorób
ISEE od 15 000 do 25 000 euro: wszystkie bonusy rodzinne na rok 2025
Owsiana zapiekanka z kefirem, marchewką i orzechami włoskimi – zdrowa i pożywna uczta
Pyszny, Alkoholfry Likier Tussi: Domowy Przepis na Smakowity Trunek