Operacja właśnie się rozpoczęła.
U podnóża góry, gdzie droga powiatowa zmieniła asfalt z asfaltu na zdradliwy żwir, stało czarne Porsche Cayenne Turbo z włączonym silnikiem. Silnik mruczał niskim, głośnym pomrukiem, wzbijając w mroźne powietrze Kolorado kłęby białych spalin.
W środku klimatyzacja była ustawiona na przyjemne siedemdziesiąt dwa stopnie. Podgrzewane skórzane fotele otulały kierowcę niczym ciepła rękawiczka.
Julian Roman wziął łyk koniaku ze srebrnego podróżnego flakonu.
Nienawidził natury. Nienawidził zimna. Nienawidził tego, że jego włoskie mokasyny leżały na gumowej macie pokrytej błotem.
Ale najbardziej nienawidził swojej kuzynki Dany.
Poprawił tablet zamontowany na desce rozdzielczej. Na ekranie pojawił się niewyraźny obraz z noktowizora z drona unoszącego się setki stóp nad kabiną.
„Czas na pokaz” – mruknął Julian.
On nie tylko obserwował. On nadawał.
Rozpoczął prywatną grupową rozmowę wideo z rodziną w Seattle.
„Widzisz to?” – głos cioci Lindy zaćwierkał przez system dźwięku przestrzennego w samochodzie. „Czy to to miejsce? O rany, wygląda jak sterta drewna na opał”.
„To ten, mamo” – powiedział Julian, przybliżając widok na ciemne okna chaty. „A w środku siedzi królowa rzymskiej dynastii, pewnie zajadając się konserwami przy świecach”.
„Julian, po prostu to zrób” – wtrącił się ojciec. „Inwestorzy robią się niecierpliwi. Musimy rozpocząć prace do wiosny. Jeśli ona wciągnie to do sądu spadkowego, stracimy szansę”.
„Nie martw się, tato” – powiedział Julian, uśmiechając się złośliwie, manewrując dronem bliżej ganku. „Zatrudniłem najlepszych. Zespół Vipera właśnie rozstawia się na drzewach. Ale najpierw chcę zobaczyć, jak się wije”.
Napisał wiadomość na telefonie. Chciał to udokumentować. Chciał, żeby wiedziała dokładnie, kto ją ograł.
W kabinie dźwięk drona brzmiał jak wiertło wbijające się w moją skroń. To był dźwięk współczesnego pola bitwy.
Na terenach objętych wojną ten dźwięk zazwyczaj oznacza, że masz dziesięć sekund na znalezienie schronienia, zanim wydarzy się coś poważnego.
Tutaj, na pustkowiu Kolorado, oznaczało to coś innego.
To oznaczało nękanie.
Stałem w cieniu kuchni, z dala od okien. W rękach trzymałem taktyczną strzelbę Remington 870. Nie była to precyzyjna broń jak karabin snajperski. To było narzędzie o tępej sile – strzelba powtarzalna kalibru 12, ładowana śrutem.
Mój telefon zawibrował na stole. Ekran rozświetlił ciemny pokój ostrym, niebieskim blaskiem.
Nadawca: Julian.
Czas: 23:42
Podniosłem to.
Wiadomość była długa, pełna samozadowolenia i przepełniona pewnością siebie, jaką mogą wypowiedzieć tylko ludzie, których świat nigdy nie uległ poważnemu wywróceniu.
Daję ci godzinę, Dana. Spakuj rzeczy i odjedź. Jeśli nie wyjedziesz do północy, ta chata się zapali. Stare drewno pali się szybko. Rozmawiałem już z szeryfem – on wie, żeby odwrócić wzrok. Myśli, że to po prostu tragiczny wypadek, który tylko czeka, żeby się wydarzyć. Nie próbuj być bohaterem. Bądź mądry. Weź te pięć tysięcy i wracaj do bazy samochodowej.
Wpatrywałem się w tekst.
Nie tylko groził eksmisją. Groził podpaleniem i przechwalał się łapówkarstwem. Dokumentował własne przestępstwa, bo szczerze wierzył, że zasady go nie dotyczą.
Mój kciuk zawisł nad klawiaturą.
Część mnie – kuzynka, cywilka – chciała go zapytać dlaczego. Dlaczego tak mnie nienawidzi. Dlaczego pieniądze znaczą więcej niż krew.
Ale pułkownik nie błagał.
Pułkownik ocenił zagrożenia i je zneutralizował.
Musiałem dać mu jedną szansę. Nie dla jego dobra, ale dla mojego. Zasady walki mają znaczenie. Nie eskalujesz, dopóki nie wyczerpiesz wszystkich rozsądnych opcji. Musisz zachować moralną wyższość, zanim podejmiesz decyzję taktyczną.
Napisałem odpowiedź.
Julian, to twoje jedyne ostrzeżenie. Prowadzisz nielegalną inwigilację i grozisz poważnym przestępstwem na terytorium USA. Jeśli twoi ludzie przekroczą granicę, uznam to za akt wrogości i odpowiednio zareaguję. Odwołaj ich. Nie pozwól, by chciwość skrzywdziła ludzi.
Kliknąłem „Wyślij”.
Siedząc w Porsche, Julian przeczytał tekst i wybuchnął śmiechem.
Śmiał się tak głośno, że wylał kroplę koniaku na jedwabny krawat.
„Co ona powiedziała?” – zapytała Linda przez głośniki.
„Ona mówi o »wrogich działaniach« i ostrzeżeniach” – wydyszał Julian, ocierając oczy. „Myśli, że gra w jakimś filmie akcji. Naprawdę wierzy, że może mnie przestraszyć żargonem wojskowym”.
„Ona blefuje” – powiedział lekceważąco jego ojciec. „Jest mechanikiem, Julian. Naprawia ciężarówki. Pewnie teraz chowa się pod łóżkiem”.
„Masz rację” – powiedział Julian, a jego twarz stężała. „Skończyłem z tymi gierkami. Chce rozmawiać o „wrogich aktach”? Pokażę jej, jak to wygląda”.
Przełączył aplikacje na bezpieczny kanał radiowy podłączony do słuchawek najemników czekających na linii drzew.
„Viper, tu Złota Karta” – powiedział Julian. „Zielone światło. Chcę, żeby natychmiast stamtąd wyszła. Jeśli musisz wysadzić drzwi wejściowe z zawiasów, żeby ją nastraszyć, zrób to. Tylko nie rób niczego nieodwracalnego. Nie chcę takich kłopotów. Ale dopilnuj, żeby nigdy więcej nie chciała wracać do Kolorado”.
„Zrozumiałem, Złota Karto” – zatrzeszczał głos Vipera. „Włamanie za trzy”.
Julian odchylił się na ogrzewanym siedzeniu, a na jego ustach pojawił się okrutny uśmiech.
Ponownie nacisnął przyciski sterowania dronem, zmniejszając jego wysokość.
„Uśmiechnij się do kamery, Dana” – mruknął.
Zobaczyłem, jak czerwone oko drona schodzi w dół, zawisając tuż przed głównym oknem wykuszowym. Było już blisko. Za blisko. Zaglądało do mojego sanktuarium, naruszając jedyną bezpieczną przestrzeń, jaka mi pozostała.
Julian dokonał wyboru. Zignorował ostrzeżenie. Pomylił miłosierdzie ze słabością.
W wojsku mamy takie powiedzenie:
Graj w głupie gry, wygrywaj głupie nagrody.
Nie biegałem.
Nie ukrywałem się.
Spokojnie podszedłem do przedniego okna i odsunąłem zamek. Nie otwierałem go. Po prostu dałem sobie wolną drogę.
Następnie odsunąłem się na bok, uniosłem rewolwer Remington 870 i wycelowałem w bzyczące oko na zewnątrz.
Pompa wydawała dźwięk, który był uniwersalny.
Kurczaczek.
Julian musiał obserwować unoszącą się lufę na ekranie w dolinie. Musiał widzieć ciemny krąg lufy wypełniający jego tablet.
Miał pewnie pół sekundy, żeby krzyknąć.
Nacisnąłem spust.
Wysięgnik.
Huk wystrzału z dubeltówki był ogłuszający w małej kabinie. Szkło rozprysło się na zewnątrz, mieszając się z burzą ołowianych śrutów.
Dron nie spadł po prostu.
Rozpadło się.
W jednej chwili był to element zaawansowanego technologicznie sprzętu inwigilacyjnego. W drugiej chmura plastikowych odłamków i iskrzących przewodów spadała na śnieg.
Ponownie przeładowałem strzelbę, wyrzucając wystrzelony łuskę. Uderzyła o podłogę z sykiem dymu.
Brzęczenie ustało.
Cisza góry powróciła – ale teraz była inna.
Taka była cisza po pierwszym strzale.
Faza rozmów dobiegła końca.
Oficjalnie weszliśmy w fazę działania.
Spojrzałem w ciemność za nierówną dziurą, w miejscu, gdzie kiedyś było okno.
Wiedziałem, że tam są – Viper i jego ekipa. Słyszeli wybuch. Wiedzieli, że jestem uzbrojony. Ale jeszcze nie wiedzieli, kim jestem.
Odwróciłem się od wybitej szyby i wróciłem do fotela. Odłożyłem strzelbę i wyjąłem z torby kompaktowe urządzenie – monokular termowizyjny FLIR.
Zgasiłem pozostałe światła.
W kabinie zapadła ciemność.
Podniosłem skaner termiczny do prawego oka i skierowałem go przez rozbite szkło w stronę linii drzew.
Świat zmienił się w spektrum szarości i lśniącej bieli.
I oto byli.
Dwanaście sygnatur cieplnych. Dwanaście jasnych sylwetek na tle mroźnego, czarnego lasu. Podzieleni na dwa oddziały ogniowe, poruszali się w rytmicznym szyku obserwacyjnym. To nie była przypadkowa grupa bandytów. Julian zapłacił profesjonalistom.
Stali w rozkroku, sprawdzali swoje pozycje i koordynowali działania za pomocą środków łączności.
Julian nie zatrudnił po prostu miejscowych.
Zatrudnił prywatnych kontrahentów wojskowych.
Przybliżyłem obraz. Widziałem żar bijący z luf ich karabinów, zarysy kamizelek kuloodpornych i hełmów kuloodpornych.
Nie był to już spór rodzinny o majątek.
Nie był to spór między właścicielem a najemcą.
Była to uzbrojona grupa paramilitarna działająca na amerykańskiej ziemi przeciwko obywatelce USA w jej własnym domu.
Moje tętno zwolniło.
Mój oddech stał się płytki i równomierny.
Żal słów mojej matki, strach przed utratą spuścizny mojej babci – te emocje wyparowały.
W ich miejsce pojawiło się zimne, krystaliczne skupienie.
Ponownie sięgnąłem po telefon satelitarny i wybrałem numer ponownie.
„Higgins” – odpowiedział generał po pierwszym dzwonku. Jego głos był napięty. Już wiedział.
„Proszę pana” – powiedziałem beznamiętnym tonem. „Mam wizualne potwierdzenie. Dwunastu ciężko uzbrojonych wrogów, w kamizelkach kuloodpornych i z karabinami wojskowymi. Manewrują, żeby się wybić. To skoordynowany atak”.
„Czy oni są organami ścigania?” – zapytał Higgins, chociaż oboje znaliśmy odpowiedź.
„Nie” – powiedziałem. „Żadnych odznak, żadnych syren, żadnych komunikatów o upoważnieniu. To prywatni kontrahenci działający na podstawie umowy prywatnej. Panie, to sytuacja z kodem czerwonym”.
Zapadła cisza.
Słyszałem cichy dźwięk klawiatury w Arlington.
„Dana” – powiedział Higgins, obniżając głos o oktawę. „Jesteś wysoko postawionym agentem. Posiadasz wiedzę, której nie możemy pozwolić, by wpadła w niepowołane ręce. Jeśli zostaniesz schwytana, bezpieczeństwo narodowe będzie zagrożone. Nie możemy na to pozwolić”.
„Nie mam zamiaru dać się złapać, proszę pana” – powiedziałem.
„Dobrze” – odpowiedział. „Ponieważ właśnie analizuję ramy prawne. Atakując wysokiego rangą oficera armii Stanów Zjednoczonych z wyraźnym zamiarem użycia siły, ci mężczyźni postawili się w zupełnie innej kategorii. Nie są już tylko obywatelami podejmującymi złe decyzje. Stanowią aktywne zagrożenie”.
Czekałem.
Musiałem usłyszeć te słowa. Nie dlatego, że nie mogłem działać bez pozwolenia, ale dlatego, że byłem żołnierzem, a żołnierze wykonują rozkazy.
„Pułkowniku Roman” – powiedział Higgins, a w jego głosie dźwięczał formalny autorytet. „Jest pan upoważniony do obrony swojej pozycji. Jest pan upoważniony do zneutralizowania zagrożenia. Broń wolna. Powtarzam – broń wolna”.
Jeśli kiedykolwiek poczułeś cichą satysfakcję, że w końcu możesz się przeciwstawić komuś, kto naciskał na ciebie zbyt długo, znasz to uczucie. Ciężar spadł mi z piersi.
„Broń za darmo” – powtórzyłem. „Zrozumiałem, proszę pana”.
„Wprowadzam siły szybkiego reagowania z Fort Carson” – dodał Higgins. „Śmigłowce już startują. Przewidywany czas przylotu: czterdzieści minut. Dacie radę wytrzymać tyle czasu?”
Przyglądałem się, jak sylwetki ciał niebieskich zbliżają się do mojego ganku.
Pomyślałem o terenie, o pułapkach, których jeszcze nie zastawiłem.
„Czterdzieści minut?” – zapytałem, parskając suchym śmiechem. „Proszę pana, za czterdzieści minut nie będzie pan potrzebował sił reagowania. Wystarczy ekipa sprzątająca i trochę papierkowej roboty”.
„Powodzenia, Dana. Wynocha.”
Odłożyłem telefon.
Miałem czterdzieści minut.
Większość ludzi, mając dwunastu uzbrojonych profesjonalistów pod nosem, wpadałaby w panikę. Rzucaliby się na łeb, na szyję, szukając kryjówki. Hiperwentylowali. Modliliby się.
Poszedłem do kuchni.
Podniosłem stary, uszkodzony czajnik mojej babci i napełniłem go wodą z kranu.
Zapaliłem palnik propanowy na kuchence. Niebieski płomień musnął spód metalu. Nastawiłem czajnik i sięgnąłem do szafki po pudełko czarnej herbaty.
To nie była arogancja.
To była wojna psychologiczna.
Zła sytuacja? Dobra. Więcej zmiennych do analizy. Kolejny dowód na to, że wciąż żyję.
Było u nich więcej ludzi niż u mnie.
Dobry.
Więcej celów.
Mieli nowszy sprzęt.
Dobry.
Mogłem je odebrać, gdy już skończą z nimi pracę.
Myśleli, że jestem słaby.
Dobry.
Zaskoczenie jest najlepszym mnożnikiem siły.
Nie zamierzałem się spieszyć.
Pośpiech prowadzi do błędów. Pośpiech prowadzi do hałasu.
Śnieg był głęboki, a oni poruszali się ostrożnie, spodziewając się pułapek.
I słusznie, że się ich spodziewali.
Czajnik zaczął gwizdać — cichy, wznoszący się dźwięk przeciął ciszę.
Nalałam gorącej wody do kubka i zaparzyłam torebkę herbaty. Unosiła się para, pachnąca komfortem i cywilizacją.
Wziąłem jeden ostrożny łyk. Było gorące, pozwalało mi zatopić się w teraźniejszości.
Julian chciał show.
Uważał, że wypisanie czeku na rzecz firmy ochroniarskiej uczyni go potężnym.
Nie rozumiał, że wypisywanie czeków nie nauczy cię, jak zatamować krwawienie, ani jak poruszać się w ciemności, nie naruszając ani jednej gałązki.
Odstawiłem kubek na blat.
Podwinęłam rękawy flanelowej koszuli, odsłaniając blizny na przedramionach.
„Dobrze, Julian” – mruknęłam, a moje oczy przyzwyczajały się do półmroku w korytarzu. „Zapłaciłeś za pełne doświadczenie. Teraz je dostaniesz”.
Nie założyłem kamizelki kuloodpornej. Kamizelka cię spowalnia. Kamizelka daje ci poczucie bezpieczeństwa, a poczucie zbytniego bezpieczeństwa sprawia, że stajesz się nieuważny.
Potrzebowałem szybkości.
Potrzebowałem precyzji.
Podszedłem do szafy przy tylnych drzwiach i ją otworzyłem.
W środku nie było miotły ani odkurzacza.
W środku znajdowała się twarda walizka Pelican zakopana pod starymi kocami.
Otworzyłem zatrzaski.
W pianie tkwił mój pistolet maszynowy MP7 – kompaktowy, z tłumikiem, brutalnie skuteczny. Obok niego, bandolier granatów hukowo-błyskowych.
Podniosłem MP7. W dłoniach wydawał się lekki, prawie jak zabawka, ale wiedziałem, co potrafi. Sprawdziłem magazynek – pełny. Zarzuciłem broń na ramię i podniosłem granaty hukowe.
Skaner termiczny pokazał, że pierwszy zespół był już niecałe trzydzieści jardów od ganku. Gromadzili się przy zniszczonych drzwiach wejściowych. Szeptali komendy, nabierając rozpędu.
Wchodzili do lejka.
Wziąłem ostatni łyk herbaty.
„Witamy w Górach Skalistych, panowie” – powiedziałem cicho.
Wszedłem w cień i pozwoliłem, by ciemność mnie pochłonęła.
Nie byłam już Daną, która mnie rozczarowywała.
Nie byłem krewnym, z którego naśmiewali się przy kolacji.
Byłem drapieżnikiem szczytowym na swoim terytorium.
Czterdzieści minut to cała wieczność, jeśli spojrzeć na to taktycznie.
W ciągu czterdziestu minut rządy mogą upaść, traktaty mogą zostać podpisane, a ludzkie życie może się zmienić.
Dla kogoś takiego jak ja czterdzieści minut to zupełnie inna sprawa.
To luksus.
Poruszałem się z oszczędną gospodarką, którą wpajano mi w Fort Bragg. Panika to marnowanie energii.
Każdy krok, jaki postawiłem w tej kabinie, był zaplanowany.
Nie biegałem jak postać z horroru. Poruszałem się jak mechanik wchodzący do warsztatu.
Najpierw poszedłem do przedpokoju, gdzie trzymałem plecak i apteczkę. Wyciągnąłem paczkę rac drogowych Orion – tych o dużej mocy, których używają kierowcy ciężarówek podczas karamboli na autostradach. Świecą mocno i jasno, zamieniając świat w oślepiającą, jaskrawą czerwień.
Zaniosłem je na kuchenną wyspę.
Nie zamierzałem używać śmiercionośnych ładunków wybuchowych. Generał Higgins zezwolił na swobodne używanie broni, ale mój własny kodeks i realia sytuacji wskazały mi inne podejście.
Zabicie kilkunastu osób w ciągu jednej nocy wywołuje fale, które nawet rząd federalny ma problem ze złagodzeniem.
Ale ich złamanie — przerażenie ich na tyle, że nie mogli o tym zapomnieć — wysyła wiadomość, która ma swoje odbicie.
Otworzyłem spiżarnię.
Moja babcia była dzieckiem Wielkiego Kryzysu. Nigdy niczego nie wyrzucała. Półki były zastawione pustymi szklanymi słoikami po dżemie, czekającymi na kolejną partię dżemu.
Złapałem cztery z nich.
Następnie przyszła kolej na mąkę i cukier.
Dla większości ludzi są to tylko składniki.
Dla kogoś przeszkolonego w improwizacji w terenie stanowią potencjalne paliwo.
Pracowałem szybko. Skleiłem trzy flary grubą taśmą klejącą, zdjąłem zaślepki zabezpieczające i zamontowałem prosty spust z linką do naciągania, naciągając żyłkę wędkarską o wysokim napięciu z pudełka wędkarskiego mojego dziadka.
Każdą paczkę włożyłam do słoika, wsypałam mąkę i dodałam wiórki z magnezowej rozpałki.
Prymitywne. Brzydkie.
Improwizowane urządzenia paraliżujące, które miały wytwarzać światło, ciepło i siać chaos.
Umieściłem słoiki w kluczowych miejscach: jeden przy tylnych drzwiach, jeden w korytarzu, dwa tuż przy wejściu głównym, przyklejone taśmą pod osłabionymi deskami podłogowymi i ukryte. Następnie rozciągnąłem cienkie linki na progach, ledwo widoczne nawet w świetle dziennym.
Budowa pułapki ukończona.
Czas upłynięty: dwanaście minut.
Następny etap — kontrola środowiska.
Zszedłem po skrzypiących drewnianych schodach do piwnicy. Powietrze było wilgotne i chłodne, pachniało ziemią i starą tekturą.
Skrzynka z bezpiecznikami znajdowała się na przeciwległej ścianie i cicho brzęczała.
To pudełko było sercem chaty. Zasilało lodówkę, grzejnik i lampy, dzięki którym to miejsce przypominało dom.
Julian i jego ludzie spodziewaliby się ciepłego, oświetlonego domu. Chcieliby patrzeć przez okna i widzieć mnie w żółtym świetle.
Sięgnąłem w górę i chwyciłem główny wyłącznik.
„Gaście światło” – wyszeptałem.
Zdjąłem go.
Głuchy odgłos.
Szum natychmiast ucichł. Na górze sprężarka lodówki zaciąła się i zatrzymała. Lampki kontrolne zgasły.
W kabinie powyżej panowała absolutna ciemność.
Teraz miałem przewagę.
Wspiąłem się z powrotem, kierując się pamięcią. Nie potrzebowałem światła. Znałem każdy sęk w drewnie, każdy luźny gwóźdź, każdą deskę, która jęczała, gdy się na nią nadepnęło.
To miejsce było w mojej krwi.
W salonie ponownie otworzyłem walizkę Pelikana i wyciągnąłem ostatni element mojego wyposażenia: panoramiczne gogle noktowizyjne. Nie takie tanie z nadwyżki – prawdziwe. Cztery tubusy, prawie sto stopni pola widzenia.
Założyłem je i opuściłem.
W uszach usłyszałem cichy elektroniczny pisk, gdy lampy się włączyły.
Ciemny pokój rozbłysnął czystą, klarowną bielą fosforu.
Widziałem drobinki kurzu tańczące w powietrzu.
Mogłem dostrzec słoje drewna stolika kawowego.
Dla Vipera i jego ludzi chata była czarną pustką, pudełkiem pełnym niewiadomych.
Dla mnie była to jasno oświetlona scena.
Podniosłem MP7 i podszedłem do fotela naprzeciwko drzwi wejściowych — drzwi, które już widziałem, jak waliły do środka, teraz wisiały na jednym zawiasie i lekko się kołysały na wietrze.
W terminologii taktycznej miejsce to nazywane jest lejem fatalnym — stożkiem, w którym uwaga i ogień wszystkich wchodzących do pomieszczenia naturalnie się skupiają.
Zazwyczaj unika się siedzenia w tym miejscu.
Dziś chciałem być pierwszą rzeczą, którą zobaczą.
Usiadłem.
Założyłem nogę na nogę.
Położyłem wytłumioną broń na kolanach, palec wskazujący bezpiecznie ułożyłem na komorze zamkowej.
Spojrzałem na zegarek.
Pozostało dwadzieścia osiem minut do przybycia sił szybkiego reagowania.
Najemnicy przybyli wcześnie.
Siedziałem w cichym blasku gogli i przez chwilę moje myśli powędrowały – nie do pól bitewnych za granicą, lecz do świątecznej kolacji sprzed pięciu lat.
Pamiętam, że siedziałam przy stole dla dzieci, mimo że miałam już trzydzieści lat, bo przy głównym stole „nie było dość miejsca” dla nikogo, kto nie był moim partnerem.
Mój ojciec przeszedł obok, trzymając w ręku szklankę szkockiej, i spojrzał na mój mundur wiszący na wieszaku.
„Wiesz, Dana” – powiedział lekko bełkotliwym głosem – „Julian właśnie sfinalizował kontrakt wart czterdzieści milionów dolarów. Buduje wieżowce. Buduje dziedzictwo. A co ty budujesz? Po prostu naprawiasz to, co inni zepsują. Co tak naprawdę zarobiłeś w życiu poza bólem pleców i kilkoma złymi wspomnieniami?”
Wtedy mu nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się tylko w talerz, czując, jak pieką mnie policzki.
Co zarobiłem?
Rozejrzałem się teraz po ciemnej kabinie, patrząc na nią przez zaawansowane technologicznie soczewki, które miałem na twarzy.
Zdobyłem umiejętność ustabilizowania tętna do czterdziestu pięciu uderzeń na minutę, podczas gdy dwunastu mężczyzn mnie ścigało.
Zdobyłem wiedzę pozwalającą przekształcić słoik i flarę drogową w narzędzia, które mogą zmienić wynik konfrontacji.
Zdobyłem umiejętność siedzenia w ciemnościach i nie bania się potworów – ponieważ wiedziałem, że w tej historii to mnie powinny się bać.
Julian kupił poczucie bezpieczeństwa.
Zbudowałem swój.
Gdy gasną światła, gdy pomoc nadejdzie czterdzieści minut później i zwykłe zasady przestają obowiązywać, konta bankowe przestają mieć znaczenie.
Jedyną walutą, jaka nam pozostała, jest przetrwanie.
A w tamtej gospodarce byłem bogaty.
Schrupać.
Dźwięk był delikatny, ledwo słyszalny wśród wiatru, ale wzmocniony dźwięk w moich słuchawkach go wychwycił.
Śnieg ściskający się pod ciężkim butem.
Schrupać.
Schrupać.
Byli na ganku.
Nie ruszyłem się.
Obserwowałem świecące kształty przez otwarte drzwi. Dwóch mężczyzn. Potem czterech. Ustawiali się po obu stronach furtki, poruszając się z wyćwiczoną dyscypliną, z uniesionymi karabinami, laserami przecinającymi wirujący śnieg.
Widziałem sygnał ręką Vipera.
Naruszenie.
Jeden z mężczyzn wyciągnął rękę i otworzył rozbite drzwi na oścież. Zaskrzypiały jak wieko trumny.
Promień ostrego, białego światła z latarki zamontowanej na karabinie wpadł do pomieszczenia, omiatając najpierw lewo, potem prawo.
Oświetliło kurz, gruz i pusty kominek.
Wtedy uderzyła mnie wiązka światła.
Siedziałem na krześle, a cztery soczewki moich gogli noktowizyjnych świeciły jak oczy jakiegoś dziwnego stworzenia.
Nie drgnąłem.
Nie podniosłem broni.
Po prostu siedziałem tam, oświetlony ich światłem, wyglądając jak ktoś, kto już pogodził się z tym, co miało nastąpić.
Prowadzący zamarł. Jego światło zachwiało się.
„Kontakt z przodu” – wyszeptał, wystarczająco głośno, żeby mój wyostrzony słuch mógł go wychwycić. „Salon. Samotna osoba na krześle”.
„Zróbcie zdjęcie” – syknął Viper w ich słuchawkach.
Ale tak się nie stało.
Ponieważ gdzieś głęboko w najstarszej części ich mózgów wiedzieli:
Nie wchodzisz do ciemnego pokoju i nie widzisz kogoś siedzącego spokojnie na krześle, chyba że trzyma w ręku wygrywające karty.
Uśmiechnąłem się pod goglami.
„Chłopaki, przynieśliście nakaz eksmisji?” – zapytałem cicho.
Następnie ruchem kciuka pociągnąłem za cienką żyłkę przyklejoną taśmą do podłokietnika krzesła.
Trzask.
Linka zabezpieczająca na progu napięła się.
Na zewnątrz, w zimnym błękicie nocy, obudził się pierwszy z moich improwizowanych słoików paraliżujących.
I właśnie w tym momencie starannie zaplanowana operacja Vipera zaczęła się rozpadać.
Odwrót nie przebiegał w sposób uporządkowany.
Z militarnego punktu widzenia była to porażka.
Na końcu długiej, żwirowej drogi Julian Roman obserwował przez przednią szybę swojego Porsche, jak zespół taktyczny, za który zapłacił tyle pieniędzy, wyłania się zza zadymionej linii drzew.
Nie poruszali się z precyzją, jaką pokazali dziesięć minut wcześniej.
Biegli, ślizgając się na lodzie i oglądając się przez ramię, jakby coś niewidocznego było tuż za nimi.
Julian zmarszczył brwi i opuścił tablet. Transmisja z drona urwała się kilka minut temu, przez co stracił wzrok, ale spodziewał się, że zobaczy mnie wywleczonego z chaty w kajdanach – albo przynajmniej stojącego na ganku, wstrząśniętego i pokonanego.
Zamiast tego zobaczył swoich elitarnych najemników biegnących, jakby zobaczyli ducha.
„Co tu się, do cholery, dzieje?” – mruknął, otwierając drzwi.
Mroźne powietrze uderzyło go natychmiast, przeszywając jego drogi garnitur. Ale jego gniew był silniejszy niż zimno. Wyszedł na śnieg, a jego mokasyny zapadły się w błoto pośniegowe.
Viper pierwszy dotarł na dół wzgórza.
Dyszał, twarz miał umazaną sadzą, oczy szeroko otwarte i dzikie. Brakowało mu hełmu. Jego kamizelka taktyczna wisiała rozpięta, gdy szarpał klamry, zrywając z siebie sprzęt, jakby go palił.
„Stój!” krzyknął Julian, stając przed nim. „Dokąd ty się wybierasz? Wracaj tam i dokończ robotę”.
Viper się nie zatrzymał.
Próbował przecisnąć się obok Juliana i skierować się w stronę czarnych SUV-ów zaparkowanych za Porsche.
Julian go złapał.
Był to odruch człowieka, który nigdy w życiu nie stoczył prawdziwej walki — człowieka, który przywykł, że w salach konferencyjnych ostatnie słowo należało do niego.
„Mówię do ciebie” – warknął Julian, chwytając Vipera za kurtkę i potrząsając nim. „Zapłaciłem ci, żebyś posprzątał ten dom. Wracaj tam i zrób swoje”.
Viper nie skulił się.
Nie przeprosił.
Pękł.
Strach, który zasiałem w jego układzie nerwowym, przerodził się w coś o wiele silniejszego.
Złapał Juliana za przód garnituru i rzucił nim do tyłu, na maskę Porsche. Metal załamał się z trzaskiem.
Julian jęknął, a powietrze uciekło mu z płuc.
„Nie powiedziałeś mi” – krzyknął Viper ochrypłym głosem. „Nie powiedziałeś mi, kim ona jest”.
„Ona jest mechanikiem” – wydyszał Julian, drapiąc dłoń Vipera. „Ona jest nikim. Tylko smarowatym facetem”.
Viper pokręcił głową, a jego oczy płonęły.
„Ona nie jest nikim” – powiedział. „Jest z oddziału specjalnego. Widziałem naszywkę. Widziałem, jak się poruszała. Ta kabina jest zmontowana jak cela śmierci. Wysłaliście nas za kimś, kto całe życie do tego trenował”.
Julian patrzył na niego, czując jak ulewny deszcz i śnieg zalewają mu twarz.
„Pozwę cię” – wykrztusił Julian. „Zrujnuję twoją firmę. Nie możesz się od tego uchylić. Pracujesz dla mnie”.
„Nie rozumiesz tego” – powiedział Viper.
Puścił Juliana, jakby Julian był czymś gorącym i niebezpiecznym.


Yo Make również polubił
Chiński lekarz zastąpił tabletki mojej babci tym mocnym napojem
Lena, nie mogłabym zrobić tego inaczej. Nie szukaj, zapomnij.
Marmurowe miejsce do pojenia pszczół
Oczyść swoje płuca i pozbądź się kaszlu w zaledwie 3 dni!