Jej oczy wypełniły się emocją i nie kryła tego. Ludzie są bardziej życzliwi dla obcych niż dla własnej rodziny; są mniej defensywni. „Poszedł na cmentarz” – powiedziała. „Znalazł grób”.
Podniosłem rękę do ust, bo czułem jednocześnie obrzydzenie i ulgę na myśl o dzieleniu się nożem.
„On chce się z tobą spotkać” – powiedziała. „Nie tylko po to, żeby przeprosić, ale żeby spróbować wszystko naprawić”.
Wpatrywałam się w kobietę, której geny znalazły schronienie u mężczyzny, który nigdy nie wypowiedział imienia naszego syna. W korytarzu unosił się zapach zagranicznej kuchni. Pomyślałam o nici zerwanej i zawiązanej tyle razy, że bardziej przypominała węzeł niż sznurek. Nici się tak nie naprawia, używa się jej do wiązania czegoś innego.
„Dlaczego przyszedłeś?” zapytałem.
„Bo byłam tam” – powiedziała. „Kiedy nasi rodzice mu powiedzieli. Kiedy powiedzieli mu, co zrobiłeś”. Przełknęła ślinę. „Bo nie zastanowiłam się, czy to prawda. I dlatego, że tak wiele wymaga się ode mnie, żebym zrobiła dla rodziny, że zapominam, co sama powinnam robić”.
„Imię mojego syna – Cyryl – było na moich ustach” – powiedziałem do siebie, do niej, do Boga, który słucha, nawet gdy słuchanie jest bolesne. „Dołączę do niego” – powiedziałem w końcu. „Nie dla niego. Dla Cyryla. Bo tego, co Bóg postanowi, nikt nie może wymazać”.
Skinęła głową. „Jutro” – powiedziała. „Niedaleko jego biura jest park. Są tam ławki. Trochę słońca tam jest”.
Podała mi adres na mapie, który pachniał cytrusami i portfelem. Zamknąłem drzwi, oparłem o nie czoło i powtarzałem imię mojego syna, aż dźwięk stał się miejscem.
Trzeba szczególnej odwagi, żeby wejść do parku ze świadomością, że czeka cię dekada na ławce. Niebo było czyste. Beton był na tyle ciepły, że chudy pies mógł się położyć i udawać, że dokonał wyboru.
Już tam był. Siedział, wyglądając, jakby kalkulował cenę czegoś, co od początku nie chciało zostać wycenione. Garnitur leżał na nim idealnie; buty nie były zabrudzone brudem; włosy, ułożone zgodnie z ustalonymi zasadami, podporządkowywały się im bez mrugnięcia okiem. Wstał na mój widok, a potem, otrząsnąwszy się, usiadł z powrotem, jakby myśl o wstaniu, żeby mnie powitać, wydawała mu się niestosowna.
Usiadłem na końcu ławki i zostawiłem między nami przestrzeń, ponieważ przestrzeń jest sposobem na powiedzenie prawdy, gdy nie można jej jeszcze wypowiedzieć na głos.
„Anna” – powiedział, a dźwięk mojego imienia, który wypowiedział, sprawił, że poczułam ból w kościach u podstawy czaszki.
„Mikołaj” – powiedziałem.
Nie patrzyliśmy na siebie. Obcy ludzie tak nie robią. Patrzyliśmy na zimną fontannę i gołębie, udając, że nie interesują ich papierosy.
„Nie wiedziałem” – powiedział. Wyciągnął ręce, a potem je cofnął, jakby prosił o wodę, na którą nie zasługiwał. „Mówiono mi…” Nie dokończył zdania, bo nigdy nie nauczył się wymawiać słowa, które uczyniłoby z niego złoczyńcę, nawet gdyby było prawdą. Przerwane . Słowo to brzmiało jak ostrze w jego ustach.
„Rodziłam za domem położnej” – powiedziałam. „Pod jabłonią”.
Zamknął oczy. Może wolałby inną historię. Nie ma takiej. „Mam syna” – powiedział, po czym wzdrygnął się, zanim się poprawił. „Miałem syna”. Spojrzał na mnie – przelotnie, jakby kontakt wzrokowy go palił. „Czy to ma znaczenie? Która godzina?”
„To ma dla ciebie znaczenie” – powiedziałem. „Zawsze miało”.
Wydał dźwięk, który kiedyś mógł być śmiechem, ale przerodził się w kaszel. „Anno” – powtórzył. „Przepraszam”.
Wyciągnął do mnie rękę, ale mu jej nie podałem. Zaprzeczył swoim przeprosinom i położył je na kolanach, trzymając je jak stłuczony talerz, niepewny, czy nadal będzie mógł ich użyć.
„Kirill” – powiedziałem. „Uwielbiał jabłka”. Mój głos pozostał spokojny, bo recytowałem ten fragment tyle razy. „Był z tych chłopców, którzy najpierw patrzą na trawę. Nie na niebo. Liczył autobusy na głos, dopóki nie poprosiłem go, żeby przestał, bo ludzie się gapili. Chował się pod stół, gdy szczekał pies sąsiada. Miał bliznę nad brwią, pamiątkę zimy spędzonej w ekstremalnych warunkach, kiedy lód zniknął”.
Mikołaj słuchał tak, jakby w końcu znalazł coś wartego wysłuchania.
„Przegapiłem to na każdym etapie” – powiedział niemal do siebie. „Jego pierwsze kroki. Jego pierwszy ząb. Jego pierwszy…” Przełknął ślinę. „Przegapiłem wszystko. Mam dość bycia człowiekiem, który przegapia ważne rzeczy”.
Wyjął z kieszeni płaszcza zdjęcie z białą obwódką, takie, jakie używa się do odbitek próbnych. Przedstawiało mały, oszroniony kamień. Było na nim napisane imię. Moje nie. To było normalne.
„Jabłoń” – powiedziałem.
„Wziąłem jednego” – powiedział zbyt szybko, jak dziecko przyznające się do zjedzenia cukierka. „Kawałek owocu. Upadł. Dozorca cmentarza powiedział, że to dozwolone”.
„Co z tym zrobiłeś?”
Uśmiechnął się zawstydzony. „Zjadłem to” – powiedział. „W samochodzie, przed cmentarzem, jak złodziej. Było kwaśne. Myślałem, że to kara. Nie sądzę”.
„To było jabłko” – powiedziałem. „Zrobiło to, co jabłka robią”.
Siedzieliśmy. Dziecko przejechało obok nas na hulajnodze, zapominając zwolnić i zatrzymać się na ławce. Jego mama zawołała do niego wzrokiem. Zwolnił. Spojrzał na nas, nie z ciekawości, ale z ulgą: „Uff, dorośli jeszcze tu są!”
„Chcę” – powiedział Nikołaj, po czym urwał. Mężczyźni tacy jak on zazwyczaj nie zaczynają zdań od „chcieć”. „Chcę wiedzieć, co mogę poprawić”.
„Nie da się naprawić zerwanej nici” – powiedziałem. „Ale można jej użyć do przymocowania kolejnej rzeczy do czegoś solidnego”.
Czekał. Jeśli nigdy nie widziałeś człowieka czekającego, nie wiesz, jak zachowuje się czas.
„Są chłopcy” – powiedziałem. „Są matki. Znamy ich imiona. Ty masz pieniądze. Ja mam czas. Między nami jest most, który możemy zbudować”.
Skinął głową. „Powiedz mi jak”.
Opowiedziałem jej o klinice w Woroneżu, gdzie pielęgniarka jest jednocześnie księgową, a żadna z tych prac nie jest jej odpowiednio opłacana. Opowiedziałem jej o budynku, w którym kobiety gotują zupę dla dzieci, których ojcowie zostali przeniesieni do fabryk samochodów i zapomnieli ich adresów. Opowiedziałem jej o tym, jak można okraść tych, którzy potrafią prosić o buty i zupę zimą, nie poniżając mężczyzn. Opowiedziałem jej o jabłoni. Położna nadal tam mieszkała. Nadal otwierała drzwi wieczorem.
Nikołaj skrupulatnie zapisywał nazwiska, jak uczeń, który za późno poznał wartość pamięci. Sporządziliśmy listę tego, co pieniądze potrafią, i kolejną listę tego, czego nie potrafią. Ta druga lista była dłuższa. Nie przepraszałem za to.
Zanim wstaliśmy, dałem mu zdjęcie. Kirill w wieku czterech lat, z jabłkiem w dłoni, z białym nalotem przyklejonym do brody. Zdjęcie było tak mocno eksploatowane, że róg się odkleił, przez co obraz nie ucierpiał.
„Dla niego” – powiedziałem. „Dla ciebie”.
Trzymał go jak ciepły przedmiot. „Dziękuję” – powiedział, a jego słowa nie brzmiały jak słowa człowieka przyzwyczajonego do ich wypowiadania.
„Nie wybaczę ci dzisiaj” – powiedziałem. Patrzyłem, jak uderza, wahając się, czy zostawić ślad. „Może wybaczę ci, kiedy umrę. A może nie. Przebaczenie to nie dług, który spłaca się przypadkiem. Nie mnie mówić ci, kiedy w końcu uwolnisz się od swoich długów”.
„Chciałbym” – powiedział – „być mężczyzną, który nie ma już takiego znaczenia”.
„Dobrze” – powiedziałem. „Zacznij teraz”.
Potem zrobił coś, czego się nie spodziewałem: wziął dziecięcy oddech. Był on jednocześnie zagubiony i pełen nadziei, przesiąknięty smutkiem niczym krew w ciele. Wsunął zdjęcie do portfela, nie za banknoty, gdzie by o nim zapomniano, ale przed, gdzie pieniądze byłyby zmuszone je zobaczyć i zachowywać się grzecznie.
Nie objęliśmy się. Pozostaliśmy na nogach. Wyciągnął rękę w moją stronę. Nie ująłem jej. Skinąłem mu głową w sposób, który w innych stuleciach mógłby posłać statek na morze.
„W przyszłym tygodniu” – powiedziałem. „Woroneż”.
„Przyjdę” – powiedział.
“Zabierz ciepłe buty.”
Zaśmiał się, przez pół sekundy słyszałem chłopca, a potem zniknął.
Siedziałem na ławce, aż słońce oznajmiło koniec dnia. Jabłka na drzewach, które miasto zasadziło wokół fontanny, były zbyt piękne, by je jeść; zachowały kolor niczym klejnoty, które nigdy się nie nagrzewają. W kieszeni trzymałem monetę, podniesioną myślą na cmentarzu – zmiażdżoną przez samochód – przyciśniętą do palca. Wyszeptałem imię mojego syna, by ukoić dziecko we mnie, które wierzy, że słowa karmią zmarłych.
Kirill, Kirill.
Tego, co Bóg postanowi, nikt nie może wymazać.
Nocny pociąg do Woroneża opuścił Kurskiego z westchnieniem diesla i zniecierpliwienia. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy: dwie sukienki, apaszkę, słoik maści, której nauczyła mnie robić położna, i zdjęcie Kiryła z brodą umazaną miąższem jabłkowym, włożone do tomiku wierszy, bo papier ma paskudny zwyczaj pochłaniania papieru. Nie pytałam Nikołaja, co spakował; tacy jak on biorą, co się da kupić za pieniądze i mają nadzieję, że nikt nie zauważy braku czegokolwiek.
Staliśmy na peronie, nie dotykając się. Wysłał samochód na stację; ja pojechałam tramwajem. Nie przeprosił. Nie powiedziałam nic, co mogłoby go skłonić do przeprosin.
W przedziale światła migotały, gdy miasto niknęło w oddali: billboardy przygasły, okna biur poczerniały, a rzędy nowo posadzonych klonów ułożyły się w rzędzie niczym przecinki w niedokończonym zdaniu dewelopera. Siedząc twarzą w twarz na niebieskoszarych siedzeniach poplamionych łzami i kłótniami, zapadliśmy w sen. Kelnerka podeszła z samowarem i małymi plastikowymi kubeczkami. Mężczyźni na końcu korytarza wznieśli toast, być może za sukces, a potem zasnęli z otwartymi ustami.
Widziałem, jak okno zmienia się z lustra w opowieść. Strome przedmieścia Moskwy rozpostarły się w pole, pole otworzyło się jak książka, a na jego pustych stronach odczytałem drogi, którymi kiedyś szedłem, brzuch, który mnie poprzedzał. Nikołaj spojrzał na mnie, nie patrząc na niego.
„Pamiętasz szkołę?” zapytał.
„Pamiętam korytarz po lekcji fizyki” – powiedziałem.
Zacisnął usta w jedną linię, jakby mógł udusić przeszłość, zaciskając je wystarczająco mocno. „W Anglii” – powiedział – „jesteście tak ukształtowani, że zapominacie o istnieniu innych form. Nauczyłem się być człowiekiem, który zapomina o rzeczach, zanim jeszcze je posiądzie”.
Spojrzałem na jego dłonie. Nie były miękkie; Bóg przynajmniej kazał mu pracować. „Nauczyłeś się być mężczyzną, który nie zagląda pod kubek z kawą” – powiedziałem.
Podniósł rękę nie po to, by zaprotestować, lecz by błagać zgromadzenie o litość. „Próbuję to naprawić”.
„Dobrze” – powiedziałem i naprawdę tak myślałem, nie pozwalając, by to cokolwiek zmieniło.


Yo Make również polubił
Rozkoszny kremowy sernik bez pieczenia
8 najlepszych produktów spożywczych wspomagających walkę z rakiem. Czas włączyć je do swojej diety!
Upokorzyli moją żonę na ślubie naszego syna — ale dwadzieścia lat w piechocie morskiej nauczyło mnie, że zemsta nie zawsze oznacza przemoc… Czasami oznacza to stanie z godnością i godnością
Goździki są skuteczne przeciwko wszystkim owadom! Oto jak ich użyć, aby wypędzić je z domu